Wydawało mi
się, że lubię kuchnię chińską: te ich pierożki, szkliwione zupy, czy rewelacyjne
gufrowane makarony. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że znam mocno
zeuropeizowaną wersję tej kuchni.
Tak było do
czasu, kiedy wpadła mi w ręce książka Brytyjki, Fuchsii Dunlop pt. „Płetwa
rekina i syczuański pieprz”, nosząca podtytuł: Słodko-kwaśny pamiętnik
kulinarny z Chin.
Zobaczyłam
ją w sieciówce, w koszu z przecenami. To już była druga przecena; 6,90 zł –
czemu nie? - pomyślałam. To przyzwoita cena dla kota w worku – bo przecież nic
nie wiedziałam ani o autorce, ani o zawartości książki.
O.k.
Kupiłam, przeczytałam, w ciągu 3 dni praktycznie, a ma przeszło 340 stron –
czyli szybciutko, prawda? I teraz sama nie wiem.
Książka jest
dobra, interesująca, wciągająca, rzetelna i bez przemilczeń. Dlatego jest
drastyczna momentami. Jak autorka pisze o potrawie z ryby, którą zobaczyła na
targu – no to pisze dokładnie, co się z tą rybą dzieje, zanim trafi na talerz.
Cóż, nie jest hipokrytką. Jeśli więc ktoś chciałby po tę książkę sięgnąć – wie,
co tam znajdzie.
Książka
zachwyciła mnie autentycznością i odnalezieniem świata, który nie jest jeszcze
zglobalizowany. Znalezienie zakątka, enklawy, gdzie gotowaniu według
miejscowych zasad i tradycji poświęca się tyle czasu i staranności – graniczy z
cudem.
Fuchsia
pokazała nam świat „daleko od szosy”, choć, niestety, on już też ginie,
odchodzi w przeszłość. A że jest on dla większości z ludzi niedostępny (z uwagi
na uwarunkowania polityczne Państwa Środka i koszmarną odległość), więc relacja
stamtąd kusi.
Decyzję
zakupu książki podjęłam również dlatego, że zaraz na pierwszych stronach
książki zamieszczona była mapa, z zaznaczeniem miejsc, gdzie autorka
przebywała. To taki autentyczny, czytelny sygnał: popatrzcie: tu mieszkałam –
zobaczcie, jak dlatego to jest od Pekinu czy Hongkongu; może znacie wielkie,
chińskie miasta, ale co wiecie o chińskiej prowincji i jej wspaniałej kuchni?
Zapraszam!
Nie wiem,
czy byłabym w stanie zjeść wszystko to, co jadła i czego próbowała autorka: te
wszystkie chrząstki, gumowate ścięgna, galaretowate podroby, mózgi, itp. I
dlatego nie wiem, czy lubię/lubiłabym autentyczną chińską kuchnię.
Ale walor poznawczy
książki jest nie do przecenienia.
I ci ludzie
– tak otwarci na przyjęcie cudzoziemki i pokazanie jej wszystkich tajników
swojej kuchni, a z drugiej strony – tak zamknięci na kuchnię Zachodu, którą
chciała Brytyjka im pokazać.
Jest w
książce garść przepisów, ale póki co, nie planuję porywać się na nie, głównie z
uwagi na brak oryginalnych składników. No i nie bardzo wierzę w swoje
umiejętności, choćby w zakresie precyzyjnego krojenia składników, co w
potrawach chińskich ma kluczowe dość znaczenie. No – chyba że potraktuję te
przepisy jako luźną inspirację….
I jeszcze
ciekawa jestem, czy umiałabym posługiwać się w kuchni tasakiem – autorka mówi,
że teraz to jedyny właściwie jej nóż w kuchni, także po powrocie do Londynu.
Jeszcze
słówko o tytułowym pieprzu syczuańskim, który pieprzem właściwie nie jest.
Tą tak
cenioną przyprawą nie są ziarna, lecz same łupinki owoców drzewa pieprzowego.
Często nazywany jest ten pieprz kwiatowym.
Tak pisze o
nim autorka:
„Powietrze w sadzie
ma hipnotyzujący cytrusowy zapach. Guzełkowate zielone jagody zaczynają dopiero
różowieć i pojedynczo lub po dwie czepiają się kolczastych pni drzew. Zrywam
kilka ziarenek pieprzu i rozcieram je w dłoniach. Aromat szybko wypełnia
powietrze wokół mnie. Jest wszechogarniający, świeży i pobudzający, pachnie
lasem i dzikością. Zamykam oczy. Wkładam odrobinę pieprzu do ust. Jego zielony
świeży smak natychmiast ściąga język, a w kilka sekund później nadchodzi
mrowienie. Pieprz syczuański daje to niezrównane doznanie odrętwiałego języka,
musowanie, które zaczyna się ukradkiem i rośnie do porywającego, zapierającego
dech, nawet dwudziestominutowego apogeum, a potem powoli, stopniowo ustępuje.
Jest silniejsze niż się spodziewałam, i zaskoczona wybucham śmiechem. Przez
całe lata marzyłam o spróbowaniu pieprzu syczuańskiego prosto z drzewa i oto
jestem w Qingxi, gotowa śpiewać z radości.”
Książka, której lektura marzy mi się od dłuższego czasu, dlatego zazdroszczę Ci tej przeceny ;)
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja.
No cóż, piszesz, że nie wiesz, czy po lekturze "Płetwy rekina..." lubiłabyś autentyczną kuchnię chińską. To ja pytam od razu, czy lubisz polską kuchnię? Bo wprawdzie teraz jadamy "ubogo" (kurczak, i to koniecznie pierś albo udko, wieprzowina rzadko, wołowina rzadziej, cielęcina, królik - to już w ogóle prawie), ale wystarczy zajrzeć do klasycznej "Kuchni polskiej" (mam tę książkę kucharską na półce, po mamie), by w tradycyjnych przepisach polskich znaleźć móżdżek zapiekany w cieście. Choćby to. A czarnina? A flaczki? A wątróbka, serca kurze/kacze, a "drapcie", czyli gotowane nóżki kaczek i kur? Nie wliczając ogonów wołowych, nóżek świńskich w galarecie, ozorków. I to się u nas nadal jada. Tylko przeciętny Polak wyrzuca to ze świadomości. ;)
OdpowiedzUsuńInna sprawa, nie trzeba zajadać się mięsem, by rozsmakować się w kuchni chińskiej - jest w niej tyle pierożków, bułeczek, makaronów, warzyw gotowanych/smażonych/pikli... Takie kuleczki ryżowe nadziewane pastą sezamową, niebo w gębie!;)