niedziela, 24 sierpnia 2014

Zapraszam do "Stuletniej gospody"

W domu zajęcia w kuchni idą zwykłym, codziennym trybem, bez kulinarnych odkryć i rewolucji, ale i bez spektakularnych niepowodzeń; ot, królują sezonowe, zwykłe, domowe przepisy, czas płynie tu trochę leniwie, jak to w lecie.
Ale czyta się tu dużo, ho! ho!  najczęściej wieczorami, w kuchni, dopilnowując pyrkających na ogniu garnków.
Właśnie przeczytało się nowość na około kulinarnym rynku, autorki Katarzyny Majgier „Stuletnia gospoda”.


Tytułową gospodę umiejscowiła autorka gdzieś w Małopolsce, na trasie Kraków-Zakopane, w czasach PRL-u i później, w trakcie i po transformacji ustrojowej. Gospoda też przechodzi transformację (pod koniec w dość dramatyczny sposób), ale zmiany dotyczą głównie wyglądu; jeśli chodzi o serwowane jedzenie, to cały czas jest ono po prostu smaczne. Bajecznie smaczne, choć zwykłe i codzienne.
Losy właścicieli, pogmatwane, jak to w życiu, szybko wciągają czytelnika w swój świat.
Myślę, że głównym urokiem tej książki jest zwykłość sytuacji i ludzi, powszedniość, jaką znaliśmy i znamy. Ponieważ wszyscy ją znamy, to i dobrze się czyta.
Książce towarzyszą przepisy na dania serwowane w gospodzie. I są to zwykłe, najzwyklejsze przepisy polskiej, domowej kuchni: zupy, pierogi, kopytka, racuchy….
Jeśli znasz „od kuchni” polską kuchnię:) to tylko sobie sprawdzasz, jak też proponują zrobić zupę czy pierogi, czy tak samo jak ty robisz?
Wyjdzie ci, że raczej tak.

Książka okazała się dla mnie cenna. Dlaczego?
Otóż od dawna borykam się z problemem, że moje potrawy, mimo iż robione według stałej receptury, za każdym razem są nieco inne w smaku. Właściwie to mnie to martwiło, chciałam mieć takie swoje hity i specjalności. Wychodziło jednak różnie. Niekoniecznie źle, ale jednak inaczej. Nie nadawałabym się na kucharza w lokalu gastronomicznym.
A tu proszę, posłuchajcie, co w tej książce przeczytałam:

 "Zdaniem Hani przepis na grochówkę nie ma sensu, bo grochówki nie gotuje się według jednego przepisu, tylko za każdym razem wymyśla się ją od nowa i na tym polega jej urok.
(...) Choć w Stuletniej Gospodzie w końcu pojawiła się waga, ani Hania, ani Zosia nie nauczyły się z niej korzystać. Nie z powodu umysłowego ograniczenia, ale z powodu niechęci do precyzyjnego odmierzania czegokolwiek w miejscu służącym niczym nieskrępowanej zabawie, jakim była dla nich kuchnia.
To, co robiły tam czasem, kiedy zostawały same, zadziwiłoby specjalistów od treningów kreatywności, choć nigdy nie budowały wieży ze sprzętów biurowych ani z biurowych pracowników. Po prostu przygotowywały jedzenie, ale za każdym razem potrawa o tej samej nazwie smakowała inaczej. I właśnie dlatego jedzenie wychodziło im naprawdę pyszne."

Ha! i co wy na to? dobre, co nie?
Ach, dla porządku dodam, że są w tej książce również i przepisy z kuchni włoskiej, z uwagi na pewne zauroczenie i pewien zakręt życiowy jednej z bohaterek, ale ten trop mniej mnie interesował.


sobota, 23 sierpnia 2014

Richard C. Morais – „Podróż na sto stóp”


„Stało się. (…) Ta podróż, długości raptem stu stóp, kosztowała mnie wiele emocji. Przeprawa z kartonową walizką w dłoni z jednej strony bulwaru Lumiere na drugą. (…) Tam właśnie, na kamiennych stopniach Le Saule Pleureur, czekała starsza para w białych fartuchach. (…) Przyszedłem do nich, do mojego przybranego domu, aby dorosnąć. Aby spędzić ten krnąbrny wiek, studiując tajniki francuskich kulinariów i pomagając w kuchni. (…)
Pamiętam, jakby to było wczoraj… i słowa, które do mnie wypowiedział, kiedy do mnie wypowiedział, kiedy go mijałem:
- Pamiętaj, słodki chłopcze, jesteś Haji. Zawsze o tym pamiętaj. Haji.
Podróż była tak krótka, tak szybka, lecz czułem się, jakbym kroczył z jednego końca Wszechświata na drugi; alpejskie światło wyznaczało mi drogę.”

To curry (jak i inne w tym typie dania) może i nie wygląda zachęcająco, ale za to nadrabia smakiem

Zazdroszczę sobie, że przeczytałam tę książkę ;) A nawet zazdroszczę innym, że lektura dopiero przed nimi. I to nawet dziwne, że tak jestem zachwycona tą książką. Bo to nawet nie jest specjalnie skomplikowana historia, bez większych zwrotów akcji, zagadek, które jak w kryminałach – wiercą dziurę w brzuchu. To po prostu dobrze, bardzo dobrze opowiedziana kulinarna obyczajówka. Na tyle sugestywna, że w trakcie czytania o specjałach kuchni indyjskiej ugotowałam nam na obiad aromatyczne curry z ciecierzycą, soczewicą i szpinakiem. Zdarzyło mi się to po raz drugi. Za pierwszym razem również czytałam powieść kulinarną z kuchnią indyjską w tle, a wtedy na ogień poszły krewetki w ostrym, pomidorowym, pachnącym curry...


„Ja Hassan Haji, byłem drugim z sześciorga dzieci. Urodziłem się nad restauracją mojego dziadka, przy Napean Sea Rd, w miejscu zwanym wówczas Bombajem Zachodnim (dwie dekady później miasto zaczęto nazywać Mumbajem). Podejrzewam, że już wówczas koleje mojego losu zostały gdzieś zapisane, gdyż pierwszym wrażeniem, jakie pamiętam, był zapach machli ka salan, aromatycznej ryby curry, unoszący się przez szczeliny w podłodze i otulający dziecięce łóżeczko w pokoju moich rodziców, dobudowanym nad restauracją. Jeszcze dziś pamiętam zimne szczebelki łóżeczka, przyciśnięte do mojej buźki bobasa, gdy jak najdalej wysuwałem nos, wciągając mocno powietrze i łowiąc aromatyczną mieszankę kardamonu, rybich głów i palmowego oleju. Byłem taki maleńki, lecz czułem, że to zapowiedź niezmierzonych bogactw, czekających na odkrycie i skosztowanie w wolnym świecie na zewnątrz.”


Już na wstępie bardzo polubiłam Hassana Haji – głównego bohatera, gdy stwierdził, że jego "przygoda z kuchnią zaczęła się od burczenia w brzuchu dziadka". Przyznam, że lubię rodzinne opowieści, więc dałam się porwać tej historii. Najpierw pojawiłam się w latach 30-ych XX wieku w Bombaju, aby przyglądać się młodemu wieśniakowi Bapaji, który właśnie przyjechał ze swojej prowincji do większego miasta, aby znaleźć perspektywę lepszego życia. Zdumiał mnie opis, w którym na stację podjechał wypakowany tak na maksa ludźmi pociąg, że nic więcej do niego nie dało się zmieścić. Dopiero kilka godzin później na tę samą stację podjechał inny skład, który tym ludziom przywoził ich własne, domowe lanczboksy. Te pudełka z obiadami po fabrykach rozwozili później Dabba – wallh, dostawcy, w gronie których był również dziadek Hassana.

Śledziłam więc losy Bapajego i w ten sposób dowiedziałam się jak awansował w gronie dostawców, kiedy dołączyła do niego Ammi, jego żona, a babcia Hassana, jak II wojna światowa paradoksalnie umożliwiła im rozwój i otwarcie własnego, kuchennego biznesu. Po wojnie na scenę wkracza Abbaj – ojciec Hassana.

Na początku go nie lubiłam, bo pierdział i bekał przy stole, a swoim młodzieńczym zarozumialstwem nie tylko wytyczył nowe priorytety dla rodzinnego biznesu, ale też zraził do siebie wielu ludzi. Poniekąd za karę, za jego zachowanie, zostaje zamordowana jego żona, a matka Hassana. Zaczęłam współczuć małemu Haji, a na hinduskiego męża byłam zła. I tak czytałam dalej... W ten sposób najpierw wyemigrowałam z nimi do Londynu, a później objechałam pół Europy, aby zatrzymać się we francuskim miasteczku Lumiere.

I nawet polubiłam ich gadatliwość, hałaśliwość, kakofonię barw i przemądrzałość Abbaja. Tym bardziej, że zderzyli się tam z despotyczną madame Mallory, szefową Le Saule Pleureur. Fabuła nabrała rumieńców, kiedy właścicielka francuskiej restauracji zaczęła walczyć z hinduskim szefem bistra. Dopiero wtedy poczułam nić sympatii do ojca Hassana i kibicowałam całej rodzinie w walce z małomiasteczkowym status quo. Niech ta Gertrude nie myśli sobie, że może rządzić wszystkimi mieszkańcami Lumiere. A kiedy zdarzyły się dramatyczne chwile z pożarem, pobytem w szpitalu, kłótnią w samochodzie i pewnym ciastem – polubiłam i tę zgorzkniałą Francuzkę. Zwłaszcza, że stała się nauczycielką Hassana w trudnej sztuce cuisine francaise.

Przychodzi pora na Paryż, a tak rozkwit kariery Hassana, zbieranie gwiazdek Michelina, mniejsze i większe sukcesy i niepowodzenia – wszystko opowiedziane z punktu widzenia doświadczonego już człowieka i restauratora. Jego przemyślenia o tym, jakimi prawami rządzi się kulinarny świat opierają się na pośmiertnym rachunku z życia cenionego szefa innej francuskiej restauracji, a zarazem największego przyjaciela. Smutny to fragment, w którym to zatęskniłam za zabawnymi epizodami z wcześniejszego Lumiere, zwłaszcza, że w krótkim czasie umiera nie tylko stary Abbaj, ale i inne osoby bardzo bliskie sercu Hassana. Czekałam jednak na triumf i się nie rozczarowałam.


Pożerałam tę książkę jak dobre ciastko, jak kajmak, który zajadam łyżeczką wprost z puszki. Nie mogłam się oderwać i wciąż się dziwię, że tak mnie ona wciągnęła. Cieszę się i mam tylko nadzieję, że jak już nadejdzie czas drugiego wydania i wszyscy zapomną o filmowej adaptacji – wydawca zdecyduje się na bardziej oryginalną okładkę. Nie wyobrażacie sobie, jak mnie kole w oczy ten okładkowy plakat filmowy.


Czy ją polecam? To chyba oczywiste. To mądra opowieść o emigracji, o rodzinie, o szukaniu swojego miejsca w świecie, pokonywaniu przeszkód i realizacji marzeń. Nie idźcie do kina, póki nie przeczytacie książki. A najlepiej zacznijcie czytać ją już teraz. Chociaż nie… Najpierw przygotujcie coś do jedzenia ;)


Jestem przekonana, że książka na pewno spodoba się tym, którzy polubili „Białe trufle” (N. M. Kelby). Tym, którzy nie czytali – polecam jako uzupełnienie. Podobnie jak „Sto odcieni bieli” (Preethi Nair), które tak jak „Podróż na sto stóp” sugestywnie pachnie hinduską kuchnią ;)


6/6
______________________

Richard C. Morais – „Podróż na sto stóp” (tytuł oryg. The Hundred – Foot Journey); wyd. Bellona

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Anna Włodarczyk – „Zapach truskawek. Rodzinne opowieści”

Bywają takie książki, które czyta się powoli. Ale nie dlatego, że w tekst w nich zawarty trudno się wgryźć, ale dlatego, że szkoda kończyć. Bo dotarcie do ostatniej strony, mimo że prowadzone ciekawością – pozostawia niedosyt i poczucie żalu, że to już koniec.

Jeżeli wiecie, co mam na myśli, bo tego doświadczyliście lub poszukujecie takiej książki – koniecznie przeczytajcie „Zapach truskawek” Ani Włodarczyk.

Zawarte jest w niej to, co lubi tak wielu z nas – czytelników. Historie o dzieciństwie obdarzone nimbem nostalgii i miłych wrażeń. Opowieści o uczuciach, potrzebach, planowaniu, jedzeniu i gotowaniu.

Cztery pory roku, a w nich garść opowieści okraszonych, a nawet doprawionych smakiem wspomnień o daniach, na myśl o których czuć je dokładnie na języku. 

To też opowieść o kobietach, o rodzinie i przyjaźni poniekąd też. Tak, to przyjemna, gawędziarska lektura, idealna na letnie wieczory.

Z tą książką można też gotować, bo Ania po każdej historii pozostawia wypróbowany przepis, na danie, które w opowieści grało pierwsze skrzypce, albo łączy się z historią tematycznie lub nostalgicznie :)

Truskawka mnie nie zawiodła, dostałam dokładnie to, co lubię na blogu Strawberries from Poland.


A na Czytelniczym dopowiadam, dlaczego akurat ta książka stała się dla mnie bardzo osobistą :)