sobota, 10 marca 2012

JEDZ, módl się, kochaj - Elizabeth Gilbert

Pozwoliłam sobie zamiescić w ramach tego kulinarnego wyzwania książkę Elizabeth Gilbert, która conajmniej w jednej trzeciej traktuje o jedzeniu. Nie znajdziemy tu żadnych przepisów, ale opisy włoskiej kuchni są tak wyraziste, że aż slinka cieknie. Nie bez powodu też jeden z bohaterów tejże książki nazywa Elizabeth "Żarełkiem"



Poniżej zamieszczam fragment mojej recenzji, którą w całosci można przeczytać na blogu.

Elizabeth Gilbert zabiera swoich czytelników w wielką podróż trwającą rok. Udajemy się do Italii, Indii oraz Indonezji, w każdym z krajów spędzamy kilka miesięcy, mniej więcej kwartał. We Włoszech byłam już zauroczona klimatem Rzymu oraz czułam wszystkie smaki włoskiej kuchni. To jest etap podróży zwany: jedz. Ślinka mi ciekła idąc z pustym żołądkiem do szkoły i w drodze do domu, w którym czekał obiad. Poznajemy przy okazji kilku ciekawych ludzi o ciekawych nazwiskach np. Luca Spaghetti. Strasznie mi było żal, kiedy Liz opuszczała Włochy, ponieważ spodziewałam się, że w żadnym innym kraju już nie będzie takiego klimatu. I po części miałam rację, bowiem Indie to zupełnie inna kultura, to miejsce religii, dlatego ten etap zwie się: módl się. Tu mamy do czynienia z innym klimatem, ale równie porywającym. Liz poznaje Richarda, przez którego jest wdzięcznie nazywana Żarełkiem. Bardzo podobało mi się to określenie, a wypowiadane ono przez Annę Dereszowską nabiera jeszcze bardziej sympatycznego zwrotu. Po miesiącach medytacji Liz wyjechała do Indonezji, tam spotyka się z poznanym dwa lata wcześniej szamanem, który przy poprzednim spotkaniu wywróżył, że wróci tu i z nim zamieszka. Liz stała się jego sekretarką. Przy okazji nabawienia się kontuzji poznaje biedną kobietę z dwójką dzieci, która jest uzdrowicielką. Wszystkie dolegliwości znikają w ciągu paru godzin. Po ascetycznym życiu, które miało pomóc bohaterce wyleczyć się z ran po rozwodzie z mężem i zakończonym romansem z Davidem, przyszła pora na powrót do życia towarzyskiego. To właśnie w Indonezji poznaje kolejną miłość swojego życia. Doszła do etapu podróży zwanego: kochaj.

niedziela, 4 marca 2012

Strajk na Boże Narodzenie - Sheila Roberts

Czas przed Bożym Narodzeniem to u nas okres wzmożonej pracy, biegania za prezentami, szykowania potraw na świąteczne stoły itp. Ale to i tak nic w porównaniu do tego, co dzieje się w krajach z kręgu anglosaskiego, tam to już istne szaleństwo - wysyłanie kartek świątecznych (nie żadnych tam smsów czy maili), dekorowanie całego domu (nie tylko choinka, jeszcze musi być szopka, wieniec adwentowy, kalendarz adwentowy, lampki, światełka - obłęd!), przyjęcia przedświąteczne dla znajomych, rodziny, sąsiadów, coroczne zdjęcia pociech z Mikołajem, jasełka w szkole, kościele - zwariować można! A przecież trzeba jeszcze iść do pracy. Nic dziwnego więc, że pewnego dnia mieszkanki małego miasteczka wymyśliły strajk!

Choć akurat jedna z pomysłodawczyń, Joy, miała trochę inną motywację - jej mąż nie za bardzo lubił takie rozbuchane żywiołowe świętowanie, pomyślała więc, że jeśli będzie mógł spędzić Boże Narodzenie na swój sposób, dostrzeże i zatęskni za urokami wspólnego rodzinnego hałaśliwego celebrowania.

Wieści szybko rozchodzą się po mieście - głównie dzięki lokalnej gazecie i zaczyna się prawdziwa przedświąteczna gorączka.

Jak odnajdą się mężowie w nowej dla nich często sytuacji? Czy mąż Joy przestanie być "Grinchem"? Czy strajk odniesie zamierzony sukces? Tego musicie dowiedzieć się sami.

Ja na chwilę znów poczułam wspaniałą świąteczną atmosferę, uśmiałam się w niektórych momentach serdecznie (jeden z mężów stwierdził, że te wszystkie przygotowania to pestka, nie wiedział, co mówi - jego próby załatwiania spraw ze świątecznej listy są najzabawniejszymi scenami), ale i wzruszyłam również.
Do tego Sheila Roberts w dość wyważony sposób, bez nachalnego dydaktyzmu pokazuje, co jest najważniejsze w tym czasie. I bardzo spodobał mi się wątek Joy i jej męża - czy zawsze musimy próbować na siłę zmienić partnera tak, aby spełniał nasze oczekiwania?

Małym dodatkiem są liczne nawiązania do bożonarodzeniowych filmów, powieści i piosenek - wyjaśnione w przypisach - można dowiedzieć się więcej o amerykańskich zwyczajach.

A zupełnym zaskoczeniem w kontekście strajku ;) są przepisy na dania pań z głównego kręgu strajkujących:
- Miętowy koktajl według przepisu Dave'a
- Kruche paszteciki filo według przepisu Joy
- Zupa warzywna Joy
- Nadzienie według przepisu babci Patrick
- Świąteczne cukierki Joy
- Krówki rozpływające się w ustach według przepisu Tiffany
- Miętowe ciasteczka według przepisu Sharon
- Lukrowane brownies według przepisu Tiffany
- Maślane ciasteczka z białą czekoladą według przepisu Joy
- Ciasteczka z żelowymi cukierkami według przepisu Joy
- Ciasteczka śnieżynki według przepisu Tiffany
- Lukrowane biscotti według przepisu Joy
- Pudding z fig według przepisu Carol
- Tradycyjny sos do puddingu

czwartek, 1 marca 2012

Lunch w Paryżu

Był 23 kwietnia, imieniny Jerzego, Dzień Książki, no a wtedy jeszcze dodatkowo Wielka Sobota.
Wyskoczyłam rano do miasta kupić chleb, i bardzo, bardzo chciałam kupić sobie jakąś książkę, żeby tradycji stało się zadość, choć wiedziałam, że róży do książki w tym dniu nie dostanę (w dzień św. Jerzego od ładnych paru lat, obchodzimy w Małopolsce Dzień Książki; księgarze, wzorując się na starodawnym zwyczaju hiszpańskiej Katalonii, próbują przypomnieć i upowszechnić zwyczaj wręczania osobom bliskim książki i róży. Wszystkim kupującym w tym dniu książkę udzielają rabatu, a do każdego zakupu dodają różę).
Weszłam do księgarni i przeglądałam rozłożone nowości. W końcu zdecydowałam się na 'Lunch w Paryżu" Elizabeth Bard.

Widziałam już wcześniej tę książkę, czytałam o niej, ale myślałam sobie: ot, następny epigon cyklu Petera Mayle o Prowansji. I ten podtytuł: love story z przepisami - nie tylko kulinarnymi. I to mnie ma zachęcić????? Koszmar!
Ale... nic innego nie wpadło mi w oko.... i ja tak bardzo cenię kuchnię francuską.... kupiłam.
W święta na lekturę nie ma się zbyt wiele czasu.
Ale niedługo potem mogłam ją przeczytać, i wierzcie, przeczytałam ją niemal za jednym przysiadem!
O, tak, warto ją kupić.
To naprawdę nie jest ckliwy harlekin, ale prawdziwe życie w Paryżu Amerykanki, dzień po dniu, jej zmagania się z zakupami, kuchnią i innym postrzeganiem świata przez jej chłopaka, późniejszego męża.
Przepisy wyglądają zachęcająco, a najbardziej zapamiętałam z tej książki scenkę, kiedy znajmi goszczeni przez Elizabeth w Paryżu, proszą: pokaż nam swój mały sekret, pokaż gdzie twoja ulubiona knajpka, gdzie kupujesz bagietki, gdzie jarzyny, a gdzie torebki.
Czyli - pokaż nam TWÓJ Paryż, TWOJE miejsce na ziemi.

A przepis na zachętę?
Kiedyś tam, gdy marudziłam, że w Polsce nie ma a to tego, a to tamtego, moja koleżanka, mieszkająca na stałe w USA, powiedziała:
- Jeśli cię to pocieszy, to jest parę rzeczy których ja ci w Polsce zazdroszczę. Na przykład selerów, tych brzydkich, szarych, guzłowatych, bulwiastych. Tu jest tylko seler naciowy. Nie umywa się do tego z bulwy. Pewnie, że bulwy, jak się uprę, to też kupię; tu jednak w zasadzie jest wszystko. Tylko za jaką cenę!!!! I wpirza mnie to, bo przecież pamiętam, jak w polskim jarzyniaku, czy na targu, niemal poniewierają się te bulwiaste, upchnięte gdzieś tam w kącie i kosztują grosze! Ot, brzydkie kaczątka jarzyn. A jaki mają smak, rany! Ślinka leci….

Przypomniałam sobie tę historię, czytając „Lunch w Paryżu”. No, bo popatrzcie, co Amerykanka zobaczyła na targu:

"Przy porach zauważyłam coś jakby rodem prosto z laboratorium doktora Frankensteina: bulwiaste warzywo z bruzdami przypominającymi mózg, porośnięte gdzieniegdzie skręconymi włoskami korzonków. Celeri. Pomyślałam, że wolałabym mu zrobić sekcję, niż go zjeść. Kupiłam jedną sztukę, ale tylko po to, żeby zobaczyć, co ma w środku."

Ale.... no właśnie! seler, mimo tego dość ponurego wyglądu, potrafi się obronić: swoim fantastycznym smakiem:)
Parę stron dalej czytamy:
"Purée z ziemniaków i selera - Padnijcie na kolana, oto wasze ukochane ziemniaczki w nowej odsłonie - teraz o delikatnym zapachu selera i konsystencji purée z rzepy! Seler może i wygląda jak mózg Frankensteina, ale to jedno z moich paryskich odkryć, z których jestem najbardziej dumna. Poniższe danie powinno odpowiadać zarówno Francuzom, którzy uwielbiają smak masła, jak i ograniczającym spożycie węglowodanów Amerykanom."

Zrobiłam:) Voilà! to właśnie to!

A to zmniejszone, moje proporcje dania na dwie osoby, albo cztery odchudzające się:)
2 spore ziemniaki
pół niezbyt dużego selera
łyżka masła
sól, pieprz
zielenina (np. bazylia)
garstka startego parmezanu (lub innego twardego sera)

Ziemniaki obieramy i kroimy w kostkę, zalewamy zimną wodą, delikatnie solimy i doprowadzamy do wrzenia.
Wtedy dodajemy obrany i pokrojony w kostkę seler.
Gotujemy całość do miękkości warzyw, ok. 30 minut.
Odcedzamy (warto zachować odcedzony wywar, jest pyszny sam w sobie lub może stanowić bazę zupy).
Ubijamy odcedzone warzywa na purée, dodając masło i pieprz. Tu autorka przestrzega: "Tylko nie rozkręć się za bardzo - to wiejska potrawa, która powinna mieć grudki, a nie przecierek dla niemowląt" :)
Posypujemy zieleniną i startym serem. Podajemy z miską sałaty na przykład.

Smacznego! i miłej lektury!