czwartek, 1 marca 2012

Lunch w Paryżu

Był 23 kwietnia, imieniny Jerzego, Dzień Książki, no a wtedy jeszcze dodatkowo Wielka Sobota.
Wyskoczyłam rano do miasta kupić chleb, i bardzo, bardzo chciałam kupić sobie jakąś książkę, żeby tradycji stało się zadość, choć wiedziałam, że róży do książki w tym dniu nie dostanę (w dzień św. Jerzego od ładnych paru lat, obchodzimy w Małopolsce Dzień Książki; księgarze, wzorując się na starodawnym zwyczaju hiszpańskiej Katalonii, próbują przypomnieć i upowszechnić zwyczaj wręczania osobom bliskim książki i róży. Wszystkim kupującym w tym dniu książkę udzielają rabatu, a do każdego zakupu dodają różę).
Weszłam do księgarni i przeglądałam rozłożone nowości. W końcu zdecydowałam się na 'Lunch w Paryżu" Elizabeth Bard.

Widziałam już wcześniej tę książkę, czytałam o niej, ale myślałam sobie: ot, następny epigon cyklu Petera Mayle o Prowansji. I ten podtytuł: love story z przepisami - nie tylko kulinarnymi. I to mnie ma zachęcić????? Koszmar!
Ale... nic innego nie wpadło mi w oko.... i ja tak bardzo cenię kuchnię francuską.... kupiłam.
W święta na lekturę nie ma się zbyt wiele czasu.
Ale niedługo potem mogłam ją przeczytać, i wierzcie, przeczytałam ją niemal za jednym przysiadem!
O, tak, warto ją kupić.
To naprawdę nie jest ckliwy harlekin, ale prawdziwe życie w Paryżu Amerykanki, dzień po dniu, jej zmagania się z zakupami, kuchnią i innym postrzeganiem świata przez jej chłopaka, późniejszego męża.
Przepisy wyglądają zachęcająco, a najbardziej zapamiętałam z tej książki scenkę, kiedy znajmi goszczeni przez Elizabeth w Paryżu, proszą: pokaż nam swój mały sekret, pokaż gdzie twoja ulubiona knajpka, gdzie kupujesz bagietki, gdzie jarzyny, a gdzie torebki.
Czyli - pokaż nam TWÓJ Paryż, TWOJE miejsce na ziemi.

A przepis na zachętę?
Kiedyś tam, gdy marudziłam, że w Polsce nie ma a to tego, a to tamtego, moja koleżanka, mieszkająca na stałe w USA, powiedziała:
- Jeśli cię to pocieszy, to jest parę rzeczy których ja ci w Polsce zazdroszczę. Na przykład selerów, tych brzydkich, szarych, guzłowatych, bulwiastych. Tu jest tylko seler naciowy. Nie umywa się do tego z bulwy. Pewnie, że bulwy, jak się uprę, to też kupię; tu jednak w zasadzie jest wszystko. Tylko za jaką cenę!!!! I wpirza mnie to, bo przecież pamiętam, jak w polskim jarzyniaku, czy na targu, niemal poniewierają się te bulwiaste, upchnięte gdzieś tam w kącie i kosztują grosze! Ot, brzydkie kaczątka jarzyn. A jaki mają smak, rany! Ślinka leci….

Przypomniałam sobie tę historię, czytając „Lunch w Paryżu”. No, bo popatrzcie, co Amerykanka zobaczyła na targu:

"Przy porach zauważyłam coś jakby rodem prosto z laboratorium doktora Frankensteina: bulwiaste warzywo z bruzdami przypominającymi mózg, porośnięte gdzieniegdzie skręconymi włoskami korzonków. Celeri. Pomyślałam, że wolałabym mu zrobić sekcję, niż go zjeść. Kupiłam jedną sztukę, ale tylko po to, żeby zobaczyć, co ma w środku."

Ale.... no właśnie! seler, mimo tego dość ponurego wyglądu, potrafi się obronić: swoim fantastycznym smakiem:)
Parę stron dalej czytamy:
"Purée z ziemniaków i selera - Padnijcie na kolana, oto wasze ukochane ziemniaczki w nowej odsłonie - teraz o delikatnym zapachu selera i konsystencji purée z rzepy! Seler może i wygląda jak mózg Frankensteina, ale to jedno z moich paryskich odkryć, z których jestem najbardziej dumna. Poniższe danie powinno odpowiadać zarówno Francuzom, którzy uwielbiają smak masła, jak i ograniczającym spożycie węglowodanów Amerykanom."

Zrobiłam:) Voilà! to właśnie to!

A to zmniejszone, moje proporcje dania na dwie osoby, albo cztery odchudzające się:)
2 spore ziemniaki
pół niezbyt dużego selera
łyżka masła
sól, pieprz
zielenina (np. bazylia)
garstka startego parmezanu (lub innego twardego sera)

Ziemniaki obieramy i kroimy w kostkę, zalewamy zimną wodą, delikatnie solimy i doprowadzamy do wrzenia.
Wtedy dodajemy obrany i pokrojony w kostkę seler.
Gotujemy całość do miękkości warzyw, ok. 30 minut.
Odcedzamy (warto zachować odcedzony wywar, jest pyszny sam w sobie lub może stanowić bazę zupy).
Ubijamy odcedzone warzywa na purée, dodając masło i pieprz. Tu autorka przestrzega: "Tylko nie rozkręć się za bardzo - to wiejska potrawa, która powinna mieć grudki, a nie przecierek dla niemowląt" :)
Posypujemy zieleniną i startym serem. Podajemy z miską sałaty na przykład.

Smacznego! i miłej lektury!

1 komentarz: