sobota, 5 kwietnia 2014

"Biesiada z aniołami"



Autorkę – Sarah Kate Lynch – znałam już pozytywnie bardzo z książki, pełnej francuskiego wina,  „Dom córek”, więc kiedy zaczęłam czytać „Biesiadę z aniołami”, zaskoczona byłam bardzo niemile. Wydumane zwroty akcji, nieuzasadnione zupełnie zachowania postaci, takie rodem z kiepskiego romansu …. ło matko! co ja czytam! I czy na pewno chcę to dalej czytać???? – Dobrze, że to książka z biblioteki, pomyślałam, i nie musiałam za nią płacić.  Gdyby nie naprawdę piękne opisy kulinarnej Wenecji, dałabym sobie spokój z tą książką.








Czytałam jednak dalej i wszystko zaczęło się wyjaśniać, logicznie układać, elementy mozaiki powskakiwały na swoje miejsca.
Więc gdyby wam przypadkiem wpadła w rękę ta książka, bądźcie cierpliwi, warto ją przeczytać, nie tylko z uwagi na akcenty kulinarne, których tu nie brakuje, ale i na psychologię zachowań ludzkich, zwłaszcza w sytuacjach krytycznych, wręcz na pograniczu zagrożenia życia.
Ale tym też bardzo się nie martwcie. Będzie dobrze.
Bohaterowie pokażą swoje prawdziwe oblicza, co czasem okaże się szokujące, narratorka Connie (czy może Emsi) zdziwi się sama sobą, ale powoli zacznie rozumieć, co dla niej jest naprawdę ważne w życiu. Czy naprawdę bycie krytykiem kulinarnym to jedyne, co chciałaby robić w życiu? I co zrobić z sobą, jeśli nie może nim być?
Poznajemy Amerykankę Connie w Wenecji, po czym okazuje się, że tak naprawdę to jednak musimy wrócić do Nowego Jorku. Ale przy okazji tego dziwnego splotu wydarzeń poznamy kulinarne mapy obu miast; restauracje i knajpki, które powinno się zobaczyć i dania, które trzeba spróbować.
Uwaga! Robię ściągę:
Najpierw cicchetti w Wenecji.
„Teraz – powiedział Marco, kiedy stuknęliśmy się kieliszkami – opowiem ci o cicchetti. Jak dotąd Wenecja nie słynęła z jedzenia, wiesz o tym? Cóż, te czasy to przeszłość. Nieważne, że Wenecjanie wiedli niegdyś prym w handlu oraz wynaleźli niepozorny widelec. W gruncie rzeczy tutejsze potrawy są równie dobre, jeśli nie lepsze niż w pozostałej części Włoch, o ile wiadomo gdzie ich szukać. Każdy wenecjanin z krwi i kości zaprowadzi cię prosto do La Vedova w Cannaregio albo tutaj, do Do”Mori na cicchetti. To nasza ulubiona tradycja, nie spotkasz tego gdzie indziej. Przypomina tapas, ale po wenecku.
(…)
Podniósł krokiet, a ja otworzyłam usta i ugryzłam spory kęs miękkiej masy. Tuńczyk, lekki, słodkawy, wymieszany z bułką tartą, pietruszką i cytryną i delikatnie podsmażony w tłuszczu. Nie wiem, jakim cudem tak smakował, ale oniemiałam z zachwytu.
(..) Polpette – zakomenderował Marco. Szynkarka delikatnie uniosła kulkę mięsa z tacy na kontuarze i z pietyzmem położyła ją na talerzu. Pulpecik był zwarty, pikantny i różowy, a jego środek wprost rozpływał się w ustach, suto przyprawiony pieprzem i nieprzyzwoicie wilgotny. Innymi słowy, wyborny.
(…) Podczas gdy Marco dalej raczył mnie weneckimi przysmakami, signora Marinello wyszła, by powrócić za chwilę z usmażoną w czosnku kałamarnicą o lśniących mackach. Następnie Marco sięgnął po małe porcyjki grillowanego miecznika i zawijając je we wstążki marynowanej wołowiny, kładł mi na języku, po czym to samo uczynił z sarde in saor, mięsistymi sardynkami, ugotowanymi w sosie będącym idealnym melanżem wina i octu balsamicznego.”

A Nowy Jork? Co można zjeść w czterogwiazdkowej restauracji  „Daniela Boulud” w N.Y.? Posłuchajcie:
„Zabrałam go kiedyś do Daniela na romantyczną kolację. Z chwilą gdy skręciliśmy z Wschodniej Sześćdziesiątej Piątej w elegancki hol wiodący do pulpitu szefa Sali (mijając prywatną salę bankietową oraz ekskluzywny bar po prawej stronie), Tom zjeżył się. (…) Warknął na kelnera, syknął, że mam więcej pieniędzy niż rozumu, po czym …. skosztował jedzenia.
I umilkł.
Zupa z karczochów z podgrzybkami i olejem szałwiowym złagodziła nieco jego srogie spojrzenie, ale tortellini z dziewięcioma ziołami i pianką parmezanową na dobre zamknęło mu usta. Porcja perliczki z borowikami i glazurowanymi suszonymi śliwkami wystarczyła, aby krew doszczętnie odpłynęła mu z twarzy. Z każdym kęsem stawał się coraz bardziej przybity, kiedy zaś sięgnęłam po ostatni kawałek jego tarty figowej, uporawszy się najpierw ze swoim sufletem czekoladowym, mało się nie rozpłakał. Taka była pyszna.”

Na koniec tych pyszności opowiem wam jeszcze o jednej sałatce, na którą sobie ostrzę zęby, ale muszę poczekać, aż będą świeże pomidory, najlepiej takie z pola, wygrzane słońcem:
„Tom często przyrządzał mi latem prostą sałatkę z pomidorów, awokado i mozarelli. Nic szczególnego, lecz gdy dojrzewały pomidory z Jersey, trudno o lepszy sposób ich podania. Kupował świeży ser u Murraya, a supersoczystą bazylię dostarczał mu farmer z Union Square. Odrobina oliwy z oliwek na ułożone z wierzchu awokado, a do tego chrupiąca ciabatta. W połączeniu z cierpkimi pomidorami i solą morską subtelny smak łagodnego sera i awokado przyjemnie zaostrzał apetyt.”

To taka niby zwykła caprese, prawda? ale ten dodatek awokado? intrygujące!

A tytułowa „biesiada z aniołami”?
Dopiero na samym końcu książki się o niej dowiemy. To przeżycie, którego doświadczyła zarówno bohaterka Connie, jak i babka mężczyzny jej życia, stając na granicy życia i śmierci. Bardzo sugestywna wizja.

Ach! Byłabym zapomniała: na przebieg akcji niemały wpływ miał Woody Allen (szalenie go lubię!) i precel, który wyrwała mu z rąk Connie w Central Parku:)
Miłej lektury!
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz