"Białe trufle" przeczytałam w ramach odreagowania po "Klanie czerwonego sorga" ( lekturze, jakby to ująć: wymagającej ). Obie książki są totalnie różne, ale mają jeden wspólny element: sugestywny język silnie oddziałujący na naszą wyobraźnię.
Godziny spędzone z książką Nicole Mary Kelby okazały się być przyjemnie spędzonym czasem, acz odradzam tę powieść osobom będącym na diecie - bo może być jeszcze trudniej! Uczciwie ostrzegam!
Bohaterem "Białych trufli" pisarka uczyniła bowiem Augusta Escoffiera - najsłynniejszego mistrza klasycznej kuchni francuskiej. Autora licznych książek kucharskich, propagatora idei piątego smaku ( smaku najwyższego, który Japończycy nazywają umami, a co znaczy: głęboki, pełny, wyśmienity ). Mistrza kulinarnego, pracującego w wykwintnych restauracjach, a jednocześnie pomysłodawcy konserwowania żywności w puszkach, a nawet produkcji zup w proszku.
A czytelników, którzy nie bardzo interesują się kulinariami - może zaciekawi fakt, że Escoffier wygrał swoją żonę w billard. Małżeństwo okazało się być bardzo trwałe ( nie wnikam czy szczęśliwe) i to nawet mimo długoletniej rozłąki, spowodowanej pracą zawodową Escoffiera w Anglii.
Sędziwy Escoffier wraca do domu,w którym czeka na niego umierająca żona. Delphine ma jedno wielkie pragnienie - chce by mąż nazwał jej imieniem jedną ze swoich potraw, ale Escoffier wydaje się być na prośby żony kompletnie nieczuły. Jak więc go do tego skłonić? - właśnie w tym momencie Nicole Mary Kelby zaczyna opowieść.
I nie ukrywam, że nad stronami książki unosi się pewien smutek,poczucie przemijania - wszak zarówno Escoffier jak i Delphine zdają sobie doskonale sprawę z faktu, iż oboje znajdują się już u kresu życia. Nie ujmuje to jednak w żaden sposób książce lekkości i smakowitości. Słowo smakowitość należałoby tutaj wyraźnie i grubo podkreślić.
Bo "Białe trufle" są bardzo smakowite i pobudzają apetyt. Dosłownie. Opowieść o legendarnym kucharzu Francji ( choć pewnie on sam nazwałby siebie "cusinier" ) sprawia, że nasze ślinianki zaczynają żyć własnym życiem. A poczułam to bardzo wyraźnie przy opisie ulubionych ( podobno) sardynek Emila Zoli:
"Świeżych. Doprawionych solą, pieprzem i oliwą z oliwek, a potem opiekanych nad żarzącymi się węgielkami z pędów winorośli! Gdy sardynki są jeszcze wilgotne, układa się je w kamionkowym naczyniu natartym czosnkiem. Całość dopełnia świeża pietruszka i oliwa z Aiź. Voila!"Nie mam bladego pojęcia, dlaczego moje ślinianki tak żywiołowo zareagowały akurat na opis pieczonych sardynek ( ryby lubię, ale bez przesady ) - a nie jakiegoś deseru, a przecież uwielbiam słodkości! Choć jak sobie teraz myślę, to dosyć znamienne, że wybrały jedną z najprostszych potraw wspomnianych w książce, a nie salade mignon czy delice de foie gras przykładowo. Wygląda na to, że moje ślinianki i ja mamy podobne zapatrywanie na jedzenie i gotowanie - ma być smacznie, niezbyt pracochłonne i na miarę naszego wspólnego, skromnego budżetu.
A wracając do książki. Czy polecam ? - polecam. Jeśli lubicie jeść, gotować lub czytać - a przynajmniej jedną z tych rzeczy m u s i c i e przecież lubić - sięgnijcie po "Białe trufle". A kończąc już - gdybym chciała porównać powieść N.M. Kelby do posiłku, na który miałabym zaprosić gości, to pewnie nie byłby to wystawny trzydaniowy obiad, ale coś lekkiego i łatwego w przygotowaniu. Może podwieczorek ? Ale, ale... - tu dopadła mnie nagła wątpliwość - bo czy jada się jeszcze podwieczorki ?! Szczerze mówiąc: nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że jednak rozumiecie, co chcę powiedzieć ( coś w ten deseń : nie nastawiajcie się na wystawną ucztę, ale na mile spędzony czas przy małym co nieco ).
W każdym razie życzę: Smacznego !
Fragmentów książki czytanej przez Beatę Tyszkiewicz można posłuchać tutaj .
Moje wrażenia opublikowałam wcześniej na swoim blogu.