Strony

wtorek, 23 grudnia 2014

The Christmas Bake Off

źródło
czyli duże zamieszanie w małej mieścinie.

Wszyscy mieszkańcy Skipley są bardzo podekscytowani. Na ich doroczny Konkurs Wypieków Świątecznych po raz pierwszy przyjedzie znany juror z telewizyjnych programów  kulinarnych - Joe Carmichael.

Katie od roku prowadzi własną, wymarzoną cukiernię i dopiero od niedawna wie, że da radę się utrzymać i spłacić kredyt wzięty na otwarcie sklepu. Marzy o byciu zauważoną przez Carmichaela, tym bardziej, że znany jest on z wspierania odkrytych przez siebie nowych talentów kulinarnych.

Dla Rachel to debiut w konkursie - może być dumna z piernikowej chatki, przygotowanej według sprawdzonego przepisu teściowej. Decyzja o wzięciu udziału w rywalizacji to próba zrobienia czegoś dla siebie, udowodnienia przede wszystkim sobie samej, że potrafi coś osiągnąć w życiu.

John również debiutuje w świątecznym współzawodnictwie - i to pomimo całkowitego braku jakiegokolwiek talentu kulinarnego. Jego motywacja związana jest z pewną kasztanowłosą trzydziestolatką.

Nadchodzi 23 grudnia i mieszkańcy Skipley gromadzą się w miejscowym domu kultury wokół stołów zastawionych babeczkami, tortami, piernikami i ciasteczkami.
Po uroczystym rozpoczęciu konkursu, jurorzy próbują świątecznych wypieków, komentując rozpływające się w ustach przysmaki. Pełen oczekiwania nastrój zostaje jednak raptownie zepsuty, gdy okazuje się, że dwa spośród zgłoszonych ciast, zostały przez kogoś celowo "doprawione". Po stwierdzeniu sabotażu oburzony celebryta nie przebiera w słowach i opuszcza Skipley. Zdruzgotani uczestnicy zostają z przykrą zagadką do wyjaśnienia. Ale może jednak z całego zamieszania wyniknie coś dobrego? W końcu to już prawie Boże Narodzenie...


The Christmas Bake Off to gratisowe na brytyjskim amazonie, krótkie opowiadanie (nowelka?), pełne świątecznych zapachów i emocji, dość przewidywalne, ale sympatyczne. W sam raz jako krótki przerywnik w świątecznych przygotowaniach.

Na końcu autorka zamieściła dwa przepisy na ciasteczka - Cynamonowe Gwiazdki i Waniliowe Księżyce. Kusi mnie, żeby wypróbować pierwszy z nich :))


Abby Clements, The Christmas Bake Off, Quercus, 2012, Kindle Edition.

czwartek, 18 grudnia 2014

Katarzyna Michalak, Sklepik z Niespodzianką. Bogusia

 Autor: Katarzyna Michalak
Tytuł: Bogusia
Seria: Sklepik z Niespodzianką
Tom: I
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Ilość stron: 314

Zdjęcie pochodzi z tej strony.


     Uwielbiam małe miasteczka i charakterystyczną dla nich społeczność. Bo choć tam każdy o każdym wszystko wie i ciągle jest się na "świeczniku", to z drugiej strony w takich miejscach łatwiej pozyskać pomoc, wsparcie czy zwyczajną troskę. Ludzie są tam bardziej życzliwi, przyjaźni i bliscy. Wiem o czym mówię, bo gdy byłam małą dziewczynką każde lato, a będąc nastolatką nawet każdy weekend, spędzałam u babci na wsi. Tam czułam się dobrze, mogłam być sobą nie bojąc się, że ktoś wykluczy mnie z grupy, bo nie robiłam tego co inni, czy nie nosiłam markowych ciuchów. Wszędzie czułam się bezpieczna o każdej porze dnia i... nocy. Wiedziałam, że nie jestem anonimowa tak jak w mieście. Tutaj moje zniknięcie zauważyliby może najbliżsi sąsiedzi z klatki, ale z pozostałej części bloku to już na pewno nie, a co dopiero mówić o reszcie osiedla. Dlatego też tak dobrze czuję się czytając książki polskich autorek, zamieszczających akcję swych powieści w takich małych miasteczkach. Z sentymentem wspominam Bujany czy Malownicze.
      Wcale się nie dziwię, że Bogusia, bohaterka pierwszego tomu trylogii "Sklepik z Niespodzianką" szukając własnego miejsca na Ziemi wybrała właśnie Pogodną. Urocze miasteczko, niedaleko Kołobrzegu, przyjęło ją z otwartymi ramionami. Bardzo życzliwi ludzi z miejsca jej we wszystkim pomogli, dla nich to normalne działanie/zachowanie i nie wyobrażają sobie by mogło być inaczej. Dziewczyna wracając do Polski z pracy w Holandii przejeżdża przez Pogodną i dostrzega wiadomość o wynajmie sklepu przy rynku. Wiedziona instynktem zatrzymuje się by sprawdzić ofertę. Zawsze marzyła o otwarciu własnej kwiaciarni, więc może to właśnie los sprawił, że wracała właśnie tą drogą i dostrzegła to konkretne ogłoszenie. Jej spontaniczna decyzja o zatrzymaniu się w Pogodnej zaważyła na całej przyszłości. Bohaterka szybko dostrzega uroki życia prowincjonalnego, zaprzyjaźnia się z energiczną Adelą (radną Pogodnej), Lidką (miejscową weterynarz) i Stasią (bardzo mądrą życiowo kobietą). Szybko okazuje się, że nie wszystkie plany da się tak łatwo z realizować, więc z pomocą swoich nowych znajomych modyfikuje je i otwiera... sklepik z Niespodzianką :) Więcej zdradzać nie chcę, choć dzieje się tam bardzo dużo, trudno odłożyć książkę choć na chwilę, bo za każdym razem oznaczałoby to przerwanie w jakimś bardzo ciekawym momencie.
     Polubiłam Bogusię całym sercem, to szczera, życzliwa dziewczyna, może nieco nieśmiała i zagubiona, ale zdeterminowana do tego by wreszcie w swym życiu coś zmienić. Ustatkować się i zacząć żyć "na swoim". Na całe szczęście odnajduje wsparcie w swoich nowych przyjaciółkach i znajomych. Przez te kilka tygodni, które Bogusia spędziła w Pogodnej sama poczułam się jak mieszkanka tego miasteczka. Dobrze poznałam ryneczek, okoliczne uliczki, pola i lasy, i oczywiście stary dworek. Idealnie wpasowałam się w miejscową społeczność i wspólnie z nią uczestniczyłam w festynie i nie tylko. Najbardziej jednak lubiłam pogaduszki z Lidką, Adelą i Stasią, dokładnie czułam smak aromatycznej herbaty i zapach świeżego ciasta. Było cudownie. Brakuje mi tych spotkań strasznie, dlatego czym prędzej sięgam po drugą część trylogii.
      Muszę jeszcze wspomnieć o nie lada gratce, którą stanowią zamieszczone w książce przepisy na smakowite słodkości w dodatku opatrzone zabawnymi komentarzami autorki! Znajdziemy tu między innymi receptury na białą czekoladę imbirową, gorzko-słodką czekoladę z chili, mleczną czekoladę malibu, sernik trójsmak czy pyszne ptysie. Dosłownie palce lizać!

niedziela, 30 listopada 2014

N. M. Kelby "Białe trufle"


"Białe trufle" przeczytałam w ramach odreagowania po "Klanie czerwonego sorga" ( lekturze, jakby to ująć: wymagającej ). Obie książki są totalnie różne, ale mają jeden wspólny element: sugestywny język silnie oddziałujący na naszą wyobraźnię.
Godziny spędzone z książką Nicole Mary Kelby okazały się być przyjemnie spędzonym czasem, acz odradzam tę powieść osobom będącym na diecie - bo może być jeszcze trudniej! Uczciwie ostrzegam!

 Bohaterem "Białych trufli" pisarka uczyniła bowiem  Augusta Escoffiera - najsłynniejszego mistrza klasycznej kuchni francuskiej. Autora licznych książek kucharskich, propagatora idei  piątego smaku ( smaku najwyższego, który Japończycy nazywają umami, a co znaczy: głęboki, pełny, wyśmienity ). Mistrza kulinarnego, pracującego w wykwintnych restauracjach, a jednocześnie pomysłodawcy konserwowania żywności w puszkach, a nawet produkcji zup w proszku.

A  czytelników, którzy nie  bardzo interesują się kulinariami - może zaciekawi fakt, że Escoffier wygrał swoją żonę w billard. Małżeństwo okazało się być bardzo trwałe ( nie wnikam czy  szczęśliwe) i to  nawet mimo długoletniej rozłąki, spowodowanej pracą zawodową Escoffiera w Anglii.

Sędziwy Escoffier wraca do domu,w którym czeka na niego  umierająca żona. Delphine ma jedno wielkie  pragnienie - chce by  mąż nazwał jej imieniem jedną ze swoich potraw,  ale  Escoffier wydaje się być na prośby żony kompletnie  nieczuły. Jak więc go do tego skłonić? - właśnie  w tym momencie Nicole Mary Kelby zaczyna  opowieść.

 I nie ukrywam, że nad stronami książki unosi się pewien smutek,poczucie przemijania - wszak zarówno Escoffier jak i Delphine zdają sobie doskonale sprawę z faktu, iż oboje znajdują się już u kresu życia. Nie ujmuje  to jednak w żaden sposób książce lekkości i smakowitości. Słowo smakowitość należałoby tutaj wyraźnie i grubo podkreślić.

Bo "Białe trufle" są bardzo smakowite i pobudzają apetyt. Dosłownie. Opowieść o legendarnym kucharzu  Francji ( choć pewnie on sam nazwałby siebie "cusinier" ) sprawia, że nasze ślinianki zaczynają żyć własnym życiem. A poczułam to bardzo wyraźnie  przy opisie  ulubionych ( podobno)   sardynek Emila Zoli:
 "Świeżych. Doprawionych solą, pieprzem i oliwą z oliwek, a potem opiekanych nad żarzącymi się węgielkami z pędów winorośli! Gdy sardynki są jeszcze wilgotne, układa się je w kamionkowym naczyniu natartym czosnkiem. Całość dopełnia świeża pietruszka i oliwa z Aiź. Voila!"
 Nie mam bladego pojęcia, dlaczego moje ślinianki tak żywiołowo zareagowały akurat na opis  pieczonych sardynek ( ryby lubię, ale bez przesady ) - a nie jakiegoś deseru, a przecież uwielbiam  słodkości! Choć jak sobie teraz myślę, to dosyć znamienne, że wybrały jedną z najprostszych  potraw wspomnianych w książce, a nie  salade mignon czy delice de foie gras  przykładowo.  Wygląda na to, że moje ślinianki i ja mamy podobne zapatrywanie na jedzenie i gotowanie - ma być smacznie, niezbyt pracochłonne i na miarę naszego wspólnego,  skromnego budżetu.

A wracając do książki. Czy polecam ? - polecam. Jeśli lubicie jeść, gotować lub czytać - a przynajmniej jedną z tych rzeczy m u s i c i e przecież lubić -  sięgnijcie po "Białe trufle". A kończąc już - gdybym chciała porównać powieść N.M. Kelby do posiłku, na który miałabym zaprosić gości, to  pewnie nie byłby to wystawny  trzydaniowy obiad, ale coś lekkiego i łatwego w przygotowaniu. Może  podwieczorek ? Ale, ale... - tu dopadła mnie nagła wątpliwość  - bo czy jada się jeszcze podwieczorki ?! Szczerze mówiąc:  nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że jednak rozumiecie, co chcę powiedzieć ( coś w ten deseń : nie nastawiajcie się na wystawną ucztę, ale na mile spędzony czas przy małym co nieco ).
W każdym razie życzę: Smacznego !

Fragmentów książki czytanej przez Beatę Tyszkiewicz można posłuchać tutaj .

Moje wrażenia opublikowałam wcześniej na swoim blogu.

piątek, 14 listopada 2014

Do trzech odlicz!

źródło
Czy matematyka kojarzy się z dobrą zabawą? Niestety większość i dzieci, i dorosłych chyba ma zupełnie inne skojarzenia, a przecież naprawdę nie musi tak być. Grzegorz Kasepke postawił sobie zadanie - pokazać, że matematyka nie jest nudna.

Na początek poznajemy przybory geometryczne. Zabawna historyjka o pierwszym dniu w tornistrze przedstawia dziecku linijkę, ekierkę, cyrkiel, bo temperówkę, flamastry, czy kredki zna przecież każdy przedszkolak - później możemy sprawdzić, czy uda nam się odgadnąć rozwiązania kilku zagadek.


Znając już bohaterów, z ciekawością przeczytamy dlaczego linijka nie wyszła za mąż, kto wygra zawody w liczeniu i co poradzi pan doktor, gdy zgłosi się do niego cyrkiel, narzekający na zawroty głowy.


str. 21

A może wybierzecie się ze stonogą na zakupy? Przyda się jej pomoc przy wyborze nowych butów. Jeśli jednak sklep obuwniczy nie jest spełnieniem waszych marzeń, zapraszamy do spożywczego sklepiku osiedlowego - tylko nie pomylcie kilogramów z litrami, bo po wizycie Zuzy pani sprzedawczyni popłakała się ze śmiechu - choć w sumie to nie wiem, dlaczego. Przecież każdy, nie tylko dziecko, chętnie kupiłby pół tony cukierków, prawda?

Każde dziecko zrozumie też radość uczniów z choroby nauczycieli - szczególnie wtedy, gdy był zapowiedziany sprawdzian z matematyki i dyktando z języka polskiego. Dobra wiadomość idzie jednak w parze z tą niezbyt dobrą - na zastępstwo przychodzi nowy nauczyciel - pan Marek.

- Wyciągnijcie karteczki! - pan Marek uśmiechał się promiennie.
- W kratkę czy w linię? - jęknęła Zuza.
Pan dyrektor wyszedł, żeby nie słuchać jęków i narzekań.
- Obojętne - powiedział pan Marek.
- Jak to obojętne?! - oburzył się Przylaszczko. - Będzie dyktando czy sprawdzian z matmy?!
- I to, i to... - wyjaśnił osłupiałej klasie pan Marek. [1]

Ciekawe czy poradzilibyście sobie z zadaniami przygotowanymi przez nowego nauczyciela.

Zabawne opowiadania przeplatane są łamigłówkami i zagadkami, znajdziecie tu też labirynt, który z powodzeniem pokonają tylko ci, którzy umieją szybko liczyć oraz grę planszową, po której będziecie mistrzami tarczy zegarowej.

Świetna jest także wizyta w Szkole Bojaźni i Straszenia, czyli w szkole dla duchów, w której również naucza się matematyki. 

str. 42


Moimi ulubionymi są jednak opowiadania, których bohaterem jest syn autora - Kacper. Nie mogło ich tu zabraknąć, skoro pomysł książki narodził się w efekcie wspólnych - taty i syna, zmagań matematycznych.

Grzegorz Kasdepke udowadnia, że odrabianie lekcji z matematyki nie musi być nudne, ba może być nieodparcie zabawne, a także... smaczne. I stąd post o tej książeczce tutaj :)

str. 17

Wypróbowaliśmy - ciasteczka nie przetrwały do następnego dnia!




Do trzech odlicz! jest świetną pozycją do czytania razem z pierwszoklasistą, gdyż w niektórych zadaniach-zabawach przeciętny siedmiolatek może potrzebować pomocy. Troszkę starszy uczeń będzie się dobrze bawił samodzielnie. A ciasteczka matematyczne polecamy dla całej rodziny! :)


[1] Grzegorz Kasdepke, Do trzech odlicz! Zabawy matematyczne. Wydawnictwo Literatura, Łódź 2008, str. 34
Ilustracje Beata Zdęba

niedziela, 19 października 2014

Wiśniowy Klub Książki - Ashton Lee




Kolejna książka, przeczytana w ubiegłym roku :) To zresztą jedna z wielu wydanych w takiej miłej poręcznej kieszonkowej wersji przez Między Słowami powieść 'kulinarna' - wiem, bo kolekcjonuję je namiętnie :)

A co do samej książki - to moje ulubione klimaty - małe amerykańskie miasteczko, społeczność niewielka, ale z charakterystycznymi typami ludzkimi. Młoda bibliotekarka Maura Beth walczy o to, by rada miejska nie zamknęła biblioteki, a pomysłem na jej uratowanie jest właśnie klub książki. Przeplatają się historie uczestników spotkań klubowych, pojawiają się ciekawe dyskusje o lekturach (zwłaszcza "Przeminęło z wiatrem" - hmm, interesująca szczególnie pod kątem tego, kim jesteśmy - Scarlett czy Melanie, mnie chyba bliżej do Scarlett a Wam?), nadchodzą też niespodziewani sprzymierzeńcy. Dodatkowo są również 'wstawki' kulinarne - w końcu na takich spotkaniach trzeba również jeść, a jeśli przyjaciółka głównej bohaterki prowadzi restaurację, to wiadomo, czym to się kończy :) Ciepła, spokojna, kojąca - idealna książka na zły nastrój.

Mam nadzieję, że wydawnictwo się popisze i kolejne części (bo w założeniu ma być pięć, druga już w USA wydana, trzecia chyba na dniach) też się u nas ukażą.

A w książeczce znalazło się również na końcu kilka przepisów:

- łatwiuteńkie spaghetti z kurczakiem Bekki Broccoli (Becca Broccoli to jedna z postaci występujących w książce - prowadząca program kulinarny)
- mrożona sałatka owocowa Connie McShay
- budyń zapiekany z sherry Periwinkle Lattimore
- poncz z wiśniami i colą / poncz limonkowy Bekki Broccoli
- pomidorowe tymbaliki z kremowym serkiem Periwinkle Lattimore
- tort czekoladowo-wiśniowy Maury Beth
- cytrynowe / limonkowe ciasto pana Parkera Place'a

poniedziałek, 29 września 2014

"Abel i Kain" - bardzo smakowity kryminał retro

źródło
Gorące lato roku 1900.
Jan Morawski, wraz z nieodłącznym kamerdynerem Mateuszem, przyjeżdża do Wielkopolski, by wziąć udział w rodzinnej uroczystości w majątku swego przyjaciela Tadeusza Tarnawskiego.

Tymczasem, krótko po pogrzebie (zmarłej po wydaniu na świat martwego dziecka) młodej pani Ponińskiej, w pałacu w Stępowie dochodzi do kolejnej tragedii. Najstarszy syn, świeżo owdowiały, przyszły dziedzic majątku, zostaje zastrzelony. Pruska policja aresztuje młodszego brata ofiary. Senior rodu, pomimo poszlak, nie wierzy w winę syna i pokładając jedyną nadzieję w Morawskim, prosi go o pomoc.

Jan i Mateusz udają się do majątku Adama Ponińskiego, który swym charakterem i sposobem bycia przywodzi Morawskiemu na myśl rzymskiego patrycjusza. Onieśmielający, prawy i bezkompromisowy ma jednak jedną słabość - arbitralnie narzucił synom życiowe role, a ukochanego pierworodnego idealizował, tak, że nie był w stanie dostrzec jego prawdziwego charakteru. A Adam-junior, w rzeczywistości będąc człowiekiem podłym i prowadzącym hulaszczy tryb życia, zręcznie nie wyprowadzał ojca z błędu. Co więcej, nikt z domowników nie śmiał pozbawić starszego pana złudzeń.

Rozmowy z Ponińskim nie wyjaśniają za wiele Janowi. Ordynat uważa, że starszy syn nie miał wrogów, zaś młodszy na pewno nie zabił brata. Nieco więcej światła na relacje między braćmi rzuci rezydent - wieloletni przyjaciel pana domu - Tercjusz Drojewski, ale i on nie jest z Janem do końca szczery.
Szczupły i wysoki, dumny Adam - senior oraz Tercjusz, poczciwy sybaryta, uważany przez niektórych za lenia i obżartucha, który nie pogardzi żadnym posiłkiem, pod warunkiem, że nie zawiera zbyt wielu warzyw, zaś z owoców lubi jedynie winogrona, to dopiero początek bogatej galerii domowników i sąsiadów majątku w Stępowie.

niedziela, 28 września 2014

Kuchnia filmowa - Paulina Wnuk




Spróbuję wreszcie ponadrabiać zaległości - bo książek takich, że 'palce lizać' przeczytałam i czytam sporo ;) Jeszcze kilka z przeczytanych w tamtym roku mi zostało. Ta jest jedną z nich :)
 
Najpierw poznałam bloga Pauliny Wnuk - "From movie to the kitchen", bardzo szybko go polubiłam, bo łączy dwie z trzech moich ulubionych rzeczy :) Gdy tylko więc został "wydany" w formie książkowej, szybko trafił w moje ręce. I książka spełniła oczekiwania - piękne zdjęcia, krótkie ciekawe noty o filmach napisane przez Piotra Czerkawskiego oraz świetnie dobrane do filmowych bohaterów potrawy - do filmów miłosnych, komedii, fantasy, dramatów, animowanych, familijnych, gangsterskich, kryminalnych, sensacyjnych, polskich i thrillerów.

Wypróbowałam na razie tylko jeden przepis, za to już wielokrotnie ;) To gorąca czekolada z piankami z filmu "Holiday" - pycha! Na pewno spróbuję jeszcze kilku - kusi mnie zwłaszcza niebieska zupa Bridget ;), tarta czekoladowa Minny, pudding z Shire i ciasto czekoladowe.

A poniżej na zachętę lista przepisów ;)

Filmy miłosne:
- smażone krewetki z sałatką z ogórka i mango ("Kobieta na topie" - świetny film kulinarny!)
- trufle czekoladowe ("Czekolada")
- spaghetti cacio e pepe
- spaghetti alla carbonara (obydwa - "Jedz, módl się i kochaj")
- kanapka croque-monsieur ("To skomplikowane")
- creme brulee ("Amelia")
- gorąca czekolada z piankami ("Holiday")
- kanapka z peklowaną wołowiną ("Kiedy Harry poznał Sally")
- suflet serowy ("Sabrina")

Komedie:
- sernik nowojorski ("Przyjaciele")
- wołowina po burgundzku ("Julie i Julia")
- gazpacho ("Kobiety na skraju załamania nerwowego")
- zupa porowa ("Dziennik Bridget Jones")
- muffiny z borówkami
- minipizze z kurczakiem (obydwa - "Gotowe na wszystko")
- drink Cosmopolitan ("Seks w wielkim mieście")

Filmy fantasy:
- lembas / chleb elfów
- pudding z Shire (obydwa - "Władca pierścieni")
- cytrynowe ciastka Sansy
- chleb wilkor / razowe scones (obydwa -"Gra o tron")
- butterbeer / piwo kremowe
- pieczeń wieprzowa ciotki Petunii (obydwa - "Harry Potter)
- koktajl krewetkowy ("Sok z żuka")

Dramaty:
- placek z wiśniami ("Miasteczko Twin Peaks")
- bliny Demidoff
- baba rumowa / baba au rhum (obydwa - "Uczta Babette")
- smażony kurczak
- tarta czekoladowa Minny (obydwa - "Służące")
- stek z polędwicy wołowej
- tarta limonkowa (obydwa - "Dexter")
- strudel z jabłkami ("Bękarty wojny")
- domowe masło orzechowe ("Joe Black")

Filmy animowane:
- lasagne alla Bolognese ("Garfield")
- zupa Remy'ego
- ratatouille Remy'ego (obydwa - "Ratatouille")
- spaghetti z klopsikami ("Zakochany kundel")

Filmy familijne:
- pancakes / amerykańskie naleśniki
- ciasto czekoladowe pani Trunchbull (obydwa - "Matylda")
- sos czekoladowy ("Charlie i fabryka czekolady")
- makaron z żółtym serem ("Kevin sam w domu")

Filmy gangsterskie / kryminalne / sensacyjne:
- sos do spaghetti alla Clemenza ("Ojciec chrzestny")
- cheeseburger / kahuna burger
- 5$ shake (obydwa - "Pulp fiction")
- Vesper martini ("Casino royale")
- White Russian ("Big Lebowski")

Filmy polskie:
- krem sułtański ("Dziewczyny do wzięcia")
- makowiec ("Magnat")

Thrillery:
- sałatka z sercem wieprzowym ("Hannibal")
- paszteciki z mięsem ("Sweeney Todd. Demoniczny golibroda z Fleet Street")

niedziela, 24 sierpnia 2014

Zapraszam do "Stuletniej gospody"

W domu zajęcia w kuchni idą zwykłym, codziennym trybem, bez kulinarnych odkryć i rewolucji, ale i bez spektakularnych niepowodzeń; ot, królują sezonowe, zwykłe, domowe przepisy, czas płynie tu trochę leniwie, jak to w lecie.
Ale czyta się tu dużo, ho! ho!  najczęściej wieczorami, w kuchni, dopilnowując pyrkających na ogniu garnków.
Właśnie przeczytało się nowość na około kulinarnym rynku, autorki Katarzyny Majgier „Stuletnia gospoda”.


Tytułową gospodę umiejscowiła autorka gdzieś w Małopolsce, na trasie Kraków-Zakopane, w czasach PRL-u i później, w trakcie i po transformacji ustrojowej. Gospoda też przechodzi transformację (pod koniec w dość dramatyczny sposób), ale zmiany dotyczą głównie wyglądu; jeśli chodzi o serwowane jedzenie, to cały czas jest ono po prostu smaczne. Bajecznie smaczne, choć zwykłe i codzienne.
Losy właścicieli, pogmatwane, jak to w życiu, szybko wciągają czytelnika w swój świat.
Myślę, że głównym urokiem tej książki jest zwykłość sytuacji i ludzi, powszedniość, jaką znaliśmy i znamy. Ponieważ wszyscy ją znamy, to i dobrze się czyta.
Książce towarzyszą przepisy na dania serwowane w gospodzie. I są to zwykłe, najzwyklejsze przepisy polskiej, domowej kuchni: zupy, pierogi, kopytka, racuchy….
Jeśli znasz „od kuchni” polską kuchnię:) to tylko sobie sprawdzasz, jak też proponują zrobić zupę czy pierogi, czy tak samo jak ty robisz?
Wyjdzie ci, że raczej tak.

Książka okazała się dla mnie cenna. Dlaczego?
Otóż od dawna borykam się z problemem, że moje potrawy, mimo iż robione według stałej receptury, za każdym razem są nieco inne w smaku. Właściwie to mnie to martwiło, chciałam mieć takie swoje hity i specjalności. Wychodziło jednak różnie. Niekoniecznie źle, ale jednak inaczej. Nie nadawałabym się na kucharza w lokalu gastronomicznym.
A tu proszę, posłuchajcie, co w tej książce przeczytałam:

 "Zdaniem Hani przepis na grochówkę nie ma sensu, bo grochówki nie gotuje się według jednego przepisu, tylko za każdym razem wymyśla się ją od nowa i na tym polega jej urok.
(...) Choć w Stuletniej Gospodzie w końcu pojawiła się waga, ani Hania, ani Zosia nie nauczyły się z niej korzystać. Nie z powodu umysłowego ograniczenia, ale z powodu niechęci do precyzyjnego odmierzania czegokolwiek w miejscu służącym niczym nieskrępowanej zabawie, jakim była dla nich kuchnia.
To, co robiły tam czasem, kiedy zostawały same, zadziwiłoby specjalistów od treningów kreatywności, choć nigdy nie budowały wieży ze sprzętów biurowych ani z biurowych pracowników. Po prostu przygotowywały jedzenie, ale za każdym razem potrawa o tej samej nazwie smakowała inaczej. I właśnie dlatego jedzenie wychodziło im naprawdę pyszne."

Ha! i co wy na to? dobre, co nie?
Ach, dla porządku dodam, że są w tej książce również i przepisy z kuchni włoskiej, z uwagi na pewne zauroczenie i pewien zakręt życiowy jednej z bohaterek, ale ten trop mniej mnie interesował.


sobota, 23 sierpnia 2014

Richard C. Morais – „Podróż na sto stóp”


„Stało się. (…) Ta podróż, długości raptem stu stóp, kosztowała mnie wiele emocji. Przeprawa z kartonową walizką w dłoni z jednej strony bulwaru Lumiere na drugą. (…) Tam właśnie, na kamiennych stopniach Le Saule Pleureur, czekała starsza para w białych fartuchach. (…) Przyszedłem do nich, do mojego przybranego domu, aby dorosnąć. Aby spędzić ten krnąbrny wiek, studiując tajniki francuskich kulinariów i pomagając w kuchni. (…)
Pamiętam, jakby to było wczoraj… i słowa, które do mnie wypowiedział, kiedy do mnie wypowiedział, kiedy go mijałem:
- Pamiętaj, słodki chłopcze, jesteś Haji. Zawsze o tym pamiętaj. Haji.
Podróż była tak krótka, tak szybka, lecz czułem się, jakbym kroczył z jednego końca Wszechświata na drugi; alpejskie światło wyznaczało mi drogę.”

To curry (jak i inne w tym typie dania) może i nie wygląda zachęcająco, ale za to nadrabia smakiem

Zazdroszczę sobie, że przeczytałam tę książkę ;) A nawet zazdroszczę innym, że lektura dopiero przed nimi. I to nawet dziwne, że tak jestem zachwycona tą książką. Bo to nawet nie jest specjalnie skomplikowana historia, bez większych zwrotów akcji, zagadek, które jak w kryminałach – wiercą dziurę w brzuchu. To po prostu dobrze, bardzo dobrze opowiedziana kulinarna obyczajówka. Na tyle sugestywna, że w trakcie czytania o specjałach kuchni indyjskiej ugotowałam nam na obiad aromatyczne curry z ciecierzycą, soczewicą i szpinakiem. Zdarzyło mi się to po raz drugi. Za pierwszym razem również czytałam powieść kulinarną z kuchnią indyjską w tle, a wtedy na ogień poszły krewetki w ostrym, pomidorowym, pachnącym curry...


„Ja Hassan Haji, byłem drugim z sześciorga dzieci. Urodziłem się nad restauracją mojego dziadka, przy Napean Sea Rd, w miejscu zwanym wówczas Bombajem Zachodnim (dwie dekady później miasto zaczęto nazywać Mumbajem). Podejrzewam, że już wówczas koleje mojego losu zostały gdzieś zapisane, gdyż pierwszym wrażeniem, jakie pamiętam, był zapach machli ka salan, aromatycznej ryby curry, unoszący się przez szczeliny w podłodze i otulający dziecięce łóżeczko w pokoju moich rodziców, dobudowanym nad restauracją. Jeszcze dziś pamiętam zimne szczebelki łóżeczka, przyciśnięte do mojej buźki bobasa, gdy jak najdalej wysuwałem nos, wciągając mocno powietrze i łowiąc aromatyczną mieszankę kardamonu, rybich głów i palmowego oleju. Byłem taki maleńki, lecz czułem, że to zapowiedź niezmierzonych bogactw, czekających na odkrycie i skosztowanie w wolnym świecie na zewnątrz.”


Już na wstępie bardzo polubiłam Hassana Haji – głównego bohatera, gdy stwierdził, że jego "przygoda z kuchnią zaczęła się od burczenia w brzuchu dziadka". Przyznam, że lubię rodzinne opowieści, więc dałam się porwać tej historii. Najpierw pojawiłam się w latach 30-ych XX wieku w Bombaju, aby przyglądać się młodemu wieśniakowi Bapaji, który właśnie przyjechał ze swojej prowincji do większego miasta, aby znaleźć perspektywę lepszego życia. Zdumiał mnie opis, w którym na stację podjechał wypakowany tak na maksa ludźmi pociąg, że nic więcej do niego nie dało się zmieścić. Dopiero kilka godzin później na tę samą stację podjechał inny skład, który tym ludziom przywoził ich własne, domowe lanczboksy. Te pudełka z obiadami po fabrykach rozwozili później Dabba – wallh, dostawcy, w gronie których był również dziadek Hassana.

Śledziłam więc losy Bapajego i w ten sposób dowiedziałam się jak awansował w gronie dostawców, kiedy dołączyła do niego Ammi, jego żona, a babcia Hassana, jak II wojna światowa paradoksalnie umożliwiła im rozwój i otwarcie własnego, kuchennego biznesu. Po wojnie na scenę wkracza Abbaj – ojciec Hassana.

Na początku go nie lubiłam, bo pierdział i bekał przy stole, a swoim młodzieńczym zarozumialstwem nie tylko wytyczył nowe priorytety dla rodzinnego biznesu, ale też zraził do siebie wielu ludzi. Poniekąd za karę, za jego zachowanie, zostaje zamordowana jego żona, a matka Hassana. Zaczęłam współczuć małemu Haji, a na hinduskiego męża byłam zła. I tak czytałam dalej... W ten sposób najpierw wyemigrowałam z nimi do Londynu, a później objechałam pół Europy, aby zatrzymać się we francuskim miasteczku Lumiere.

I nawet polubiłam ich gadatliwość, hałaśliwość, kakofonię barw i przemądrzałość Abbaja. Tym bardziej, że zderzyli się tam z despotyczną madame Mallory, szefową Le Saule Pleureur. Fabuła nabrała rumieńców, kiedy właścicielka francuskiej restauracji zaczęła walczyć z hinduskim szefem bistra. Dopiero wtedy poczułam nić sympatii do ojca Hassana i kibicowałam całej rodzinie w walce z małomiasteczkowym status quo. Niech ta Gertrude nie myśli sobie, że może rządzić wszystkimi mieszkańcami Lumiere. A kiedy zdarzyły się dramatyczne chwile z pożarem, pobytem w szpitalu, kłótnią w samochodzie i pewnym ciastem – polubiłam i tę zgorzkniałą Francuzkę. Zwłaszcza, że stała się nauczycielką Hassana w trudnej sztuce cuisine francaise.

Przychodzi pora na Paryż, a tak rozkwit kariery Hassana, zbieranie gwiazdek Michelina, mniejsze i większe sukcesy i niepowodzenia – wszystko opowiedziane z punktu widzenia doświadczonego już człowieka i restauratora. Jego przemyślenia o tym, jakimi prawami rządzi się kulinarny świat opierają się na pośmiertnym rachunku z życia cenionego szefa innej francuskiej restauracji, a zarazem największego przyjaciela. Smutny to fragment, w którym to zatęskniłam za zabawnymi epizodami z wcześniejszego Lumiere, zwłaszcza, że w krótkim czasie umiera nie tylko stary Abbaj, ale i inne osoby bardzo bliskie sercu Hassana. Czekałam jednak na triumf i się nie rozczarowałam.


Pożerałam tę książkę jak dobre ciastko, jak kajmak, który zajadam łyżeczką wprost z puszki. Nie mogłam się oderwać i wciąż się dziwię, że tak mnie ona wciągnęła. Cieszę się i mam tylko nadzieję, że jak już nadejdzie czas drugiego wydania i wszyscy zapomną o filmowej adaptacji – wydawca zdecyduje się na bardziej oryginalną okładkę. Nie wyobrażacie sobie, jak mnie kole w oczy ten okładkowy plakat filmowy.


Czy ją polecam? To chyba oczywiste. To mądra opowieść o emigracji, o rodzinie, o szukaniu swojego miejsca w świecie, pokonywaniu przeszkód i realizacji marzeń. Nie idźcie do kina, póki nie przeczytacie książki. A najlepiej zacznijcie czytać ją już teraz. Chociaż nie… Najpierw przygotujcie coś do jedzenia ;)


Jestem przekonana, że książka na pewno spodoba się tym, którzy polubili „Białe trufle” (N. M. Kelby). Tym, którzy nie czytali – polecam jako uzupełnienie. Podobnie jak „Sto odcieni bieli” (Preethi Nair), które tak jak „Podróż na sto stóp” sugestywnie pachnie hinduską kuchnią ;)


6/6
______________________

Richard C. Morais – „Podróż na sto stóp” (tytuł oryg. The Hundred – Foot Journey); wyd. Bellona

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Anna Włodarczyk – „Zapach truskawek. Rodzinne opowieści”

Bywają takie książki, które czyta się powoli. Ale nie dlatego, że w tekst w nich zawarty trudno się wgryźć, ale dlatego, że szkoda kończyć. Bo dotarcie do ostatniej strony, mimo że prowadzone ciekawością – pozostawia niedosyt i poczucie żalu, że to już koniec.

Jeżeli wiecie, co mam na myśli, bo tego doświadczyliście lub poszukujecie takiej książki – koniecznie przeczytajcie „Zapach truskawek” Ani Włodarczyk.

Zawarte jest w niej to, co lubi tak wielu z nas – czytelników. Historie o dzieciństwie obdarzone nimbem nostalgii i miłych wrażeń. Opowieści o uczuciach, potrzebach, planowaniu, jedzeniu i gotowaniu.

Cztery pory roku, a w nich garść opowieści okraszonych, a nawet doprawionych smakiem wspomnień o daniach, na myśl o których czuć je dokładnie na języku. 

To też opowieść o kobietach, o rodzinie i przyjaźni poniekąd też. Tak, to przyjemna, gawędziarska lektura, idealna na letnie wieczory.

Z tą książką można też gotować, bo Ania po każdej historii pozostawia wypróbowany przepis, na danie, które w opowieści grało pierwsze skrzypce, albo łączy się z historią tematycznie lub nostalgicznie :)

Truskawka mnie nie zawiodła, dostałam dokładnie to, co lubię na blogu Strawberries from Poland.


A na Czytelniczym dopowiadam, dlaczego akurat ta książka stała się dla mnie bardzo osobistą :)



środa, 9 lipca 2014

Michalina Kłosińska - Moeda, Kochaj i jedz, Brazyliszku

Autor: Michalina Kłosińska - Moeda
Tytuł: Kochaj i jedz, Brazyliszku
Wydawnictwo: Replika
Miejsce i rok wydania: Zakrzewo, 2014
Ilość stron: 198 + "Ekstrasy" (bonus)

Zdjęcie pochodzi z tej strony.

           W Noczniku, wsi niedaleko Świebodzina mieszka dwudziestoletnia Edyta. Dziewczyna pracuje w miejscowym barze o obiecującej nazwie Copacabana. Jednocześnie marzy o gorącym klimacie Brazylii, temperamentnym chłopaku i zimnych drinkach na słonecznej plaży w cieniu palmy. Jej marzenia to zwyczajne mrzonki, bo niby jak - ona - zwyczajna dziewczyna z "zapyziałej" wioski mogłaby przeżyć taką egzotyczną przygodę? Okazuje się jednak, że czasem nawet najśmielsze plany mogą się ziścić.... choć nie zawsze dokładnie tak, jak sądziliśmy :) Życie bywa przewrotne i w ciągu kilku miesięcy może zmienić się o 180 stopni. W książce główną bohaterką jest Edyta, ale tak naprawdę to historia całego Nocznika. Wątek miłosny jest przewidywalny i oczywisty, ale jednocześnie bardzo przyjemny i ciepły, pozytywnie nastraja i cieszy. Wątek obyczajowy pokazuje polską, nieco śmieszną rzeczywistość - wiejską społeczność i jej zwyczajowe zachowanie, typowo polską życzliwość, ale i zawieść, gdy komuś powodzi się lepiej... Całą tę historię mogę sobie śmiało wyobrazić w zupełnie innej wsi, w innym rejonie Polski, gdzie spędzałam każde wakacje w dzieciństwie.Wszędobylscy sąsiedzi, ciekawość tego co się dzieje na innych podwórkach, ogromne poruszenie i plotki przy każdym nietypowym wydarzeniu. To także ogromne poczucie wspólnoty, wzajemna pomoc i wsparcie oraz troska. 
      Cieszę się bardzo, że autorka, choć w zamiarze mając stworzenie lekkiej powieści, w sam raz na oderwanie się od rzeczywistości tak dobrze przygotowała się do napisania tej książki. Mamy tu bardzo sympatyczną historię miłosną, rozbudowane tło powieści i egzotyczne smaczki. Całość okraszona jest ciekawostkami dotyczącymi brazylijskich zwyczajów, tradycji i przepisów kulinarnych. Może i jest to bajka, ale jakże piękna i odprężająca! Z wielką przyjemnością sięgnę po kolejne książki autorki :)
      Świetna powieść romantyczno - obyczajowa z dużą dawką humoru. Brazylijski klimat sprawia, że nawet polska wieś staje się ciekawym, egzotycznym miejscem. Gorąco polecam wszystkim kobietom. Książka idealnie nadaje się na szybką poprawę nastroju, może być substytutem gorących wakacji i przyjemną odskocznią od codzienności. Książka idealnie wpasowała się w atmosferę tegorocznego Mundialu... w Brazylii.
*********************

W książce znajdują się liczne wzmianki 
na temat brazylijskich potraw, deserów i drinków.
W specjalnym dodatku znajdziemy szczegółowe przepisy na:
- Caipirinha (drink) - s. 209
- Feijoanda (danie mięsne z fasolą) - s. 211
- Cafezinho ("zabójcza" kawa) - s. 214
- Sok z arbuza, ogórka i cytryny - s. 215
- Gengibirra Babci Geni (alkohol) - s. 216
- "Pacoca" z fistaszków (słodka przekąska) - s. 219
- Abacatada (coś z awokado i mleka) - s. 220
- Quindim (słodkości) - s. 221
- Negrinhos (słodkości) - s. 223
- Branquinhos (słodkości) - s. 225
Dodatkowo zamieszczono przepis inspirowany tradycją brazylijską na herbatniki maślane 
- Maślinda - s. 203

Te wszystkie słodkości zapowiadają się bardzo ciekawie :)
.... i kalorycznie!

czwartek, 26 czerwca 2014

„Tatiana i Aleksander” z wątkiem kulinarnym w tle

Dzieje losów Rosjanki z Leningradu, Tatiany, i jej ukochanego Aleksandra Barringtona, Amerykanina, opisane w trylogii Paulliny Simons („Jeździec miedziany”, Tatiana i Aleksander”, „Ogród letni”), niewiele właściwie mają wspólnego z kuchnią. Bo przecież akcja dzieje się w czasie II wojny światowej i cudem właściwie udaje się Tatianie nie umrzeć po prostu z głodu, zwłaszcza w czasie długich miesięcy oblężenia Leningradu.

Ale w czasie swoistej „przerwy na życie”, kiedy Aleksander odnalazł Tatianę w jej rodzinnej wsi, gdzie żywności było ciut, ciut więcej, ona gotuje mu wszelkie możliwe przysmaki.
A długo, długo później, kiedy już skończyła się wojna i nasi bohaterowie zaczynają się aklimatyzować w USA, ciągle walcząc o poczucie bezpieczeństwa i próbując zapomnieć o traumie wojny – Tatiana rozpieszcza męża i syna obiadami i ciasteczkami. Kiedy zaś nadchodzą ważne, przełomowe momenty w ich życiu – Tatiana przygotowuje specjalne przyjęcia, w czasie których podaje ulubione dania Aleksandra. Jednym z takich kultowych u nich dań  są blincziki – rodzaj naleśników z mięsnym nadzieniem.  To bardzo piękna, rodzinna tradycja, mieć taką potrawę na domowe święto.
Z tego, co pisała już tutaj "Mania czytania" wiem, przepis na blinczyki jest w książce P. Simons, „Przepisy Tatiany”, wydanej po opublikowaniu całej trylogii.
Natomiast w samej trylogii jest w zasadzie zamieszczony tylko jeden cały, dość dokładny przepis, na ciasteczka owsiane, których wykonanie pokazuje Tatiana synowym i wnuczkom. Dużo, dużo stron trzeba przeczytać, żeby do niego dotrzeć, bo przepis znajduje się niemal na końcu tomu trzeciego, w „Ogrodzie letnim”.
A robi się je tak:
Pół szklanki masła, 2 szklanki cukru i pół szklanki mleka gotować aż masa się zagotuje, mieszając.
Dodać 3 szklanki płatków owsianych, szklankę kakao i pół szklanki wiórków kokosowych (lub orzechów, ale Aleksander lubił ciasteczka z wiórkami, więc takie Tania robiła). Gotować jeszcze przez minutę, mieszając, po czym zdjąć garnek z ognia i wykładać masę łyżką na folię aluminiową lub pergamin.
Są gotowe, gdy wystygną (ale dziewczynki z rodziny Barringtonów nigdy nie czekały tak długo! Ciasteczka znikały natychmiast).

Na uwagę zasługują również wątki polskie z trylogii:  Aleksander wraz z Armią Czerwoną przemierzył całą Polskę w poprzek; zwłaszcza Kielecczyzna i Góry Świętokrzyskie są w książce miejscami szczególnymi.  Aczkolwiek trochę, niestety, jest tu nieścisłości. Dowiadujemy się, że białą sukienkę w czerwone róże, tak bardzo kochaną przez Tatianę i tak pieczołowicie przechowywaną przez Aleksandra, przywiózł jej ojciec z Polski, z miasteczka Święty Krzyż.
Otóż Święty Krzyż jest właściwie szczytem górskim (inaczej: Łysa Góra) i nazwą opactwa benedyktyńskiego tam ulokowanego; choć od biedy, można mówić i o miasteczku, bo Święty Krzyż wchodzi w skład miejscowości Nowa Słupia. Ale już na pewno nie mógł ojciec obserwować przepływających tam rzeką łodzi. Przez Nową Słupię nie przepływa żadna rzeka.
Ale piękną sukienkę na jarmarku świętokrzyskim spokojnie mógł kupić.
I to tu, w Górach Świętokrzyskich Aleksander znalazł Paszę, brata Tatiany, choć okoliczności spotkania i późniejsze wydarzenia były naprawdę dramatyczne.
Czy polecam do przeczytania tę trylogię?
Zdecydowanie tak, jest niesamowita w zaskakujących zwrotach akcji, nieprawdopodobnych wręcz zdarzeniach, skomplikowanej siatce uczuć i powiązań między bohaterami. I przez te wszystkie lata i zdarzenia trwała niezmiennie miłość Tatiany i Aleksandra, pozwalając im przeżyć wszystkie przeciwności i zło. Choć warto tu jeszcze zaznaczyć – bo nie każdemu może się to podobać – że książka pełna jest opisów miłości fizycznej małżonków, Tani i Szury.

wtorek, 17 czerwca 2014

Maria Kordykiewicz, Smak kamienicy

Autor: Maria Kordykiewicz
Tytuł: Smak kamienicy
Wydawnictwo: Novae Res
Miejsce i rok wydania: Gdynia 2014
Ilość stron: 112



      Kamienica przy ulicy Dworcowej w Chojnicach nie jest zwykłym budynkiem, których niezliczoną ilość mijamy każdego dnia. Ten dom ma duszę. Jego ściany przesiąknięte są niezwykłymi, rodzinnymi wspomnieniami kilku pokoleń rodziny Kreftów (z której wywodzi się autorka).
    Maria Kordykiewicz snuje niespieszną opowieść historii rodzinnej sięgającej 1928 roku kiedy to w kamienicy zamieszkali dziadkowie Autorki. Losy rodziny w czasie wojny, zwłaszcza te dotyczące jej ojca Pawła, a także późniejsze gdy Paweł założył własną rodzinę. Są też własne wspomnienia Autorki.
      Książkę przeczytałam w maju, ale ze względu na kłopoty z komputerem dopiero teraz mogę napisać opinię. Szkoda, że wcześniej nie zrobiłam tego chociażby "na brudno", bo umknęło mi związanych z nią wiele myśli i doznań i nie umiem teraz nazwać moich pierwszych wrażeń. Z całą pewnością jest to piękna książka o przywiązaniu, miłości, szacunku i wartościach rodzinnych. Czytając, czułam się trochę tak jakbym oglądała film o rodzinie. Wszystko widziałam dokładnie i wyraźnie. Jednak to coś więcej. Słyszałam szmer rozmów, chichot dzieci, a także czułam smaki i zapachy. Czułam jakbym była częścią tej rodziny, i czułam się dobrze.
      Język, którym posługuje się autorka jest bardzo przystępny. Książka zawiera również fotografie rodzinne. Treść książki uzupełniają przepisy na tradycyjne, domowe potrawy co jest bardzo miłym dodatkiem. Znajdziemy tu między innymi przepisy na zupę klopsikową, kurę w potrawce, śledź w śmietanie po kaszubsku, szmurowaną kapustę, plińce, golce, krem cytrynowy.
    Książkę polecam wszystkim, którzy lubią wszelkiego rodzaju wspomnienia, listy, pamiętniki. Lektura "Smaków kamienicy" na pewno Was nie zawiedzie.

Wybrane przepisy:
- zupa klopsikowa - s. 81
- kura w potrawce - s.53 (to zupełnie nie znana mi wersja z rodzynkami!)
- szmurowana kapusta - s. 96
- plińce - s. 83
- cytrynowy krem - s. 54

      

sobota, 7 czerwca 2014

Podwójna porcja

Dwie książki, które przeczytałam w czasie ubiegłorocznych wakacji (oj, trzeba nadrabiać zaległości!). Moje wrażenia z obydwu opisałam już na swoim blogu, obie zrecenzowała też Negresca, nie będę się więc rozpisywać, a wrażenia mamy chyba podobne :)



"Serce na talerzu" to autobiograficzna książka napisana przez Alyssę Shelasky. Po wstępnej części opisującej szczęśliwe dzieciństwo i szaleństwa młodości następuje główna historia jej związku z popularnym szefem kuchni. Popularnym, bo występował w amerykańskiej wersji show "Top Chef". Związek był burzliwy bardzo, obfitował w rozstania i powroty, a przede wszystkim w rozmaite kulinarne rozkosze. Niestety, nie rozumiem dlaczego Alyssa musiała się dzielić z innymi tą historią. Jeśli to miała być jakaś forma terapii po trudnej relacji - ok, tylko po co to publikować? Zbyt wiele tam intymnych szczegółów (intymnych w sensie duchowym), zbyt wiele obnażania własnych tajemnic (naprawdę nie wiem czemu miały służyć wstawki o braniu przez autorkę narkotyków i generalnie bezrefleksyjnym i beztroskim życiu w Los Angeles), zbyt wiele rzeczy, które zdradzają sekrety innych. Czyżby forma prywatnej zemsty? I nie ratują książki przepisy kulinarne umieszczane przy każdym rozdziale -po kimś, kto był z kimś o takich umiejętnościach oczekiwałabym czegoś intrygującego, nowego, a tymczasem otrzymałam bardzo zwyczajne potrawy. Szkoda Waszego czasu - nie polecam!





"Biesiada z aniołami" z kolei to powieść Sarah-Kate Lynch, która jest bardzo przewrotna. W pierwszej części autorka zabiera nas w podróż do Wenecji. Główna bohaterka wędrując po uliczkach tego miasta odkrywa przyjemności związane z jedzeniem, a także ... miłością. Ciekawiej, choć zupełnie niespodziewanie robi się w drugiej części, gdy okazuje się, że ... A tego nie zdradzę, bo popsułabym największą niespodziankę. Napiszę tylko, że pojawiają się wszystkie postaci z weneckiej przygody, ale czasem w zupełnie innej roli. Przeczytajcie, a dowiecie się, czym była biesiada z aniołami według pewnej włoskiej babci, dlaczego to się przytrafiło naszej bohaterce i jak przez to zmieni się jej życie. Dodam tylko, że opisy uczt spożywanych we Włoszech były tak apetyczne, że wzbudzały natychmiastową chęć złapania za garnki :)

środa, 23 kwietnia 2014

"Nie samym chlebem" - smaczna książka i róża, jak w Katalonii



Dziś recenzja jakiejś książki jest konieczna! Należy się wręcz taki prezent miłośnikom pisanych liter. Dziś, w dzień św. Jerzego, 23 kwietnia - obchodzony jest Międzynarodowy Dzień Książki. W hiszpańskiej Katalonii świętuje się go już od 1930 roku. Ten dzień to magiczna data: 23 kwietnia zmarli Cerwantes, Szekspir oraz I.G. de la Vega. A skąd róża? W Katalonii w tym dniu obdarowywano kobiety czerwonymi różami, mającymi symbolizować krew smoka pokonanego przez św. Jerzego, w obronie pięknej księżniczki...
Zwyczaj ten - książka i róża jako prezent - propaguje już od 2002 roku Marszałek Małopolski, księgarnie udzielają w tym dniu rabatów, jest mnóstwo imprez towarzyszących...
A więc prezent ode mnie - recenzja książki; tutaj wiadomo, kulinarnej. Proszę bardzo: Sarah Kate Lynch (dziennikarka, mieszkająca i tworząca w Nowej Zelandii) - "Nie samym chlebem"


Jestem pewna, że książka ta spodoba się przede wszystkim tym z was, którzy pieką własnoręcznie chleb. Ale i inni – do których i ja się zaliczam - przeczytają ją z ciekawością. Owszem, chciałabym chleb piec, to takie ekscytujące, ale niestety, ja po prostu nie mam na to czasu.
Esme – bohaterka książki Sary Kate Lynch – żeby upiec bochenek, wstaje w środku nocy, by zagnieść ciasto, które musi następnie 3-4 godziny leżakować, po czym znów się go zagniata i odstawia na godzinę, przekłada do koszyczka... sporo tych etapów jeszcze jest (rzecz jasna, przepis dokładny na ten chleb w książce jest!)
Przygoda Esme z chlebem zaczęła się w małym miasteczku na południu Francji, podczas wakacyjnego wyjazdu. Tam spotkała miłość swojego życia (a przynajmniej tak jej się wydawało), tam dostała zakwas, który odtąd będzie już dokarmiać przez całe życie, tam nauczyła się sztuki pieczenia pain au levain – chleba na zakwasie. Pieczenie chleba stało się dla niej czymś najważniejszym w życiu, istotą wszystkiego, przez te bochenki wyrażała siebie.
Poznajemy jednak Esme w Anglii, w chwili, kiedy po przebytej dopiero co tragedii (jeszcze na razie nie wiemy jakiej), nie potrafi po prostu zmobilizować się, aby upiec choćby jeden bochenek. Czy uda jej się wrócić do pieczenia? Poznając ją coraz lepiej na kolejnych kartach książki, mamy taką nadzieję....
I chyba spodobałaby się wam kuchnia Esme, w jej słynnym Domu w Chmurach, na samej górze, na 5 piętrze, przeszklona, z oknami na wszystkie cztery strony świata; jakież ona stamtąd miała widoki! Inna rzecz, że ciągłe bieganie w górę i w dół, raczej było irytujące i uciążliwe. Ale coś za coś....

Zapraszam do lektury i na książkowe zakupy!
Już nie mogę się doczekać, co też uda mi się w księgarni w Dzień Książki wyszperać:)