W domu zajęcia w kuchni idą zwykłym, codziennym trybem, bez
kulinarnych odkryć i rewolucji, ale i bez spektakularnych niepowodzeń;
ot, królują sezonowe, zwykłe, domowe przepisy, czas płynie tu trochę
leniwie, jak to w lecie.
Ale czyta się tu dużo, ho! ho! najczęściej wieczorami, w kuchni, dopilnowując pyrkających na ogniu garnków.
Właśnie przeczytało się nowość na około kulinarnym rynku, autorki Katarzyny Majgier „Stuletnia gospoda”.
Tytułową
gospodę umiejscowiła autorka gdzieś w Małopolsce, na trasie
Kraków-Zakopane, w czasach PRL-u i później, w trakcie i po transformacji
ustrojowej. Gospoda też przechodzi transformację (pod koniec w dość
dramatyczny sposób), ale zmiany dotyczą głównie wyglądu; jeśli chodzi o
serwowane jedzenie, to cały czas jest ono po prostu smaczne. Bajecznie
smaczne, choć zwykłe i codzienne.
Losy właścicieli, pogmatwane, jak to w życiu, szybko wciągają czytelnika w swój świat.
Myślę,
że głównym urokiem tej książki jest zwykłość sytuacji i ludzi,
powszedniość, jaką znaliśmy i znamy. Ponieważ wszyscy ją znamy, to i
dobrze się czyta.
Książce towarzyszą przepisy na dania serwowane w
gospodzie. I są to zwykłe, najzwyklejsze przepisy polskiej, domowej
kuchni: zupy, pierogi, kopytka, racuchy….
Jeśli znasz „od kuchni”
polską kuchnię:) to tylko sobie sprawdzasz, jak też proponują zrobić
zupę czy pierogi, czy tak samo jak ty robisz?
Wyjdzie ci, że raczej tak.
Książka okazała się dla mnie cenna. Dlaczego?
Otóż
od dawna borykam się z problemem, że moje potrawy, mimo iż robione
według stałej receptury, za każdym razem są nieco inne w smaku.
Właściwie to mnie to martwiło, chciałam mieć takie swoje hity i
specjalności. Wychodziło jednak różnie. Niekoniecznie źle, ale jednak
inaczej. Nie nadawałabym się na kucharza w lokalu gastronomicznym.
A tu proszę, posłuchajcie, co w tej książce przeczytałam:
"Zdaniem
Hani przepis na grochówkę nie ma sensu, bo grochówki nie gotuje się
według jednego przepisu, tylko za każdym razem wymyśla się ją od nowa i
na tym polega jej urok.
(...) Choć w Stuletniej Gospodzie w końcu
pojawiła się waga, ani Hania, ani Zosia nie nauczyły się z niej
korzystać. Nie z powodu umysłowego ograniczenia, ale z powodu niechęci
do precyzyjnego odmierzania czegokolwiek w miejscu służącym niczym
nieskrępowanej zabawie, jakim była dla nich kuchnia.
To, co robiły
tam czasem, kiedy zostawały same, zadziwiłoby specjalistów od treningów
kreatywności, choć nigdy nie budowały wieży ze sprzętów biurowych ani z
biurowych pracowników. Po prostu przygotowywały jedzenie, ale za każdym
razem potrawa o tej samej nazwie smakowała inaczej. I właśnie dlatego
jedzenie wychodziło im naprawdę pyszne."
Ha! i co wy na to? dobre, co nie?
Ach,
dla porządku dodam, że są w tej książce również i przepisy z kuchni
włoskiej, z uwagi na pewne zauroczenie i pewien zakręt życiowy jednej z
bohaterek, ale ten trop mniej mnie interesował.
Lubię takie książki o gotowaniu i jedzeniu, więc chętnie kiedyś ją przeczytam. I mi też zazwyczaj jedno danie za każdym razem wychodzi inaczej.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że ktoś docenił ten wątek! :-) Sama też przez to przeszłam, nadal zresztą przechodzę. Na wiele rzeczy nie potrafię podać przepisów - wszystko odmierzam na oko. Z tego powodu napisanie przepisów do tej książki było dla mnie bardzo trudnym zadaniem. :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję za napisanie o książce! :-)
O jej! autorka książki tu zawitała!:) Jak miło!!!!
UsuńNegresco, bo zawsze tak samo to tylko w fastfoodach jest ;) Siłą domowego jedzenia jest właśnie zróżnicowanie, nawet jeżeli nazywa się tak samo :)
OdpowiedzUsuńps. Piękna okładka.