Autorkę – Sarah Kate Lynch –
znałam już pozytywnie bardzo z książki, pełnej francuskiego wina, „Dom
córek”, więc kiedy zaczęłam czytać „Biesiadę z aniołami”, zaskoczona byłam
bardzo niemile. Wydumane zwroty akcji, nieuzasadnione zupełnie zachowania
postaci, takie rodem z kiepskiego romansu …. ło matko! co ja czytam! I czy na
pewno chcę to dalej czytać???? – Dobrze, że to książka z biblioteki,
pomyślałam, i nie musiałam za nią płacić. Gdyby nie naprawdę piękne opisy
kulinarnej Wenecji, dałabym sobie spokój z tą książką.
Czytałam jednak dalej i wszystko zaczęło się
wyjaśniać, logicznie układać, elementy mozaiki powskakiwały na swoje miejsca.
Więc gdyby wam przypadkiem wpadła w rękę ta
książka, bądźcie cierpliwi, warto ją przeczytać, nie tylko z uwagi na akcenty
kulinarne, których tu nie brakuje, ale i na psychologię zachowań ludzkich,
zwłaszcza w sytuacjach krytycznych, wręcz na pograniczu zagrożenia życia.
Ale tym też bardzo się nie martwcie. Będzie dobrze.
Bohaterowie pokażą swoje prawdziwe oblicza, co
czasem okaże się szokujące, narratorka Connie (czy może Emsi) zdziwi się sama
sobą, ale powoli zacznie rozumieć, co dla niej jest naprawdę ważne w życiu. Czy
naprawdę bycie krytykiem kulinarnym to jedyne, co chciałaby robić w życiu? I co
zrobić z sobą, jeśli nie może nim być?
Poznajemy Amerykankę Connie w Wenecji, po czym
okazuje się, że tak naprawdę to jednak musimy wrócić do Nowego Jorku. Ale przy
okazji tego dziwnego splotu wydarzeń poznamy kulinarne mapy obu miast;
restauracje i knajpki, które powinno się zobaczyć i dania, które trzeba
spróbować.
Uwaga! Robię ściągę:
Najpierw cicchetti w Wenecji.
„Teraz – powiedział Marco, kiedy stuknęliśmy się
kieliszkami – opowiem ci o cicchetti. Jak dotąd Wenecja nie słynęła z jedzenia,
wiesz o tym? Cóż, te czasy to przeszłość. Nieważne, że Wenecjanie wiedli
niegdyś prym w handlu oraz wynaleźli niepozorny widelec. W gruncie rzeczy
tutejsze potrawy są równie dobre, jeśli nie lepsze niż w pozostałej części
Włoch, o ile wiadomo gdzie ich szukać. Każdy wenecjanin z krwi i kości
zaprowadzi cię prosto do La Vedova w Cannaregio albo tutaj, do Do”Mori na
cicchetti. To nasza ulubiona tradycja, nie spotkasz tego gdzie indziej.
Przypomina tapas, ale po wenecku.
(…)
Podniósł krokiet, a ja otworzyłam usta i ugryzłam
spory kęs miękkiej masy. Tuńczyk, lekki, słodkawy, wymieszany z bułką tartą,
pietruszką i cytryną i delikatnie podsmażony w tłuszczu. Nie wiem, jakim cudem
tak smakował, ale oniemiałam z zachwytu.
(..) Polpette – zakomenderował Marco. Szynkarka
delikatnie uniosła kulkę mięsa z tacy na kontuarze i z pietyzmem położyła ją na
talerzu. Pulpecik był zwarty, pikantny i różowy, a jego środek wprost rozpływał
się w ustach, suto przyprawiony pieprzem i nieprzyzwoicie wilgotny. Innymi
słowy, wyborny.
(…) Podczas gdy Marco dalej raczył mnie weneckimi
przysmakami, signora Marinello wyszła, by powrócić za chwilę z usmażoną w
czosnku kałamarnicą o lśniących mackach. Następnie Marco sięgnął po małe
porcyjki grillowanego miecznika i zawijając je we wstążki marynowanej wołowiny,
kładł mi na języku, po czym to samo uczynił z sarde in saor, mięsistymi
sardynkami, ugotowanymi w sosie będącym idealnym melanżem wina i octu
balsamicznego.”
A Nowy Jork? Co można zjeść w czterogwiazdkowej
restauracji „Daniela Boulud” w N.Y.? Posłuchajcie:
„Zabrałam go kiedyś do Daniela na romantyczną
kolację. Z chwilą gdy skręciliśmy z Wschodniej Sześćdziesiątej Piątej w
elegancki hol wiodący do pulpitu szefa Sali (mijając prywatną salę bankietową
oraz ekskluzywny bar po prawej stronie), Tom zjeżył się. (…) Warknął na
kelnera, syknął, że mam więcej pieniędzy niż rozumu, po czym …. skosztował
jedzenia.
I umilkł.
Zupa z karczochów z podgrzybkami i olejem
szałwiowym złagodziła nieco jego srogie spojrzenie, ale tortellini z
dziewięcioma ziołami i pianką parmezanową na dobre zamknęło mu usta. Porcja
perliczki z borowikami i glazurowanymi suszonymi śliwkami wystarczyła, aby krew
doszczętnie odpłynęła mu z twarzy. Z każdym kęsem stawał się coraz bardziej
przybity, kiedy zaś sięgnęłam po ostatni kawałek jego tarty figowej, uporawszy
się najpierw ze swoim sufletem czekoladowym, mało się nie rozpłakał. Taka była
pyszna.”
Na koniec tych pyszności opowiem wam jeszcze o
jednej sałatce, na którą sobie ostrzę zęby, ale muszę poczekać, aż będą świeże
pomidory, najlepiej takie z pola, wygrzane słońcem:
„Tom często przyrządzał mi latem prostą sałatkę z
pomidorów, awokado i mozarelli. Nic szczególnego, lecz gdy dojrzewały pomidory
z Jersey, trudno o lepszy sposób ich podania. Kupował świeży ser u Murraya, a
supersoczystą bazylię dostarczał mu farmer z Union Square. Odrobina oliwy z
oliwek na ułożone z wierzchu awokado, a do tego chrupiąca ciabatta. W
połączeniu z cierpkimi pomidorami i solą morską subtelny smak łagodnego sera i
awokado przyjemnie zaostrzał apetyt.”
To taka niby zwykła caprese, prawda? ale ten dodatek awokado? intrygujące!
A tytułowa „biesiada z aniołami”?
Dopiero na samym końcu książki się o niej
dowiemy. To przeżycie, którego doświadczyła zarówno bohaterka Connie, jak i
babka mężczyzny jej życia, stając na granicy życia i śmierci. Bardzo sugestywna
wizja.
Ach! Byłabym zapomniała: na przebieg akcji
niemały wpływ miał Woody Allen (szalenie go lubię!) i precel, który wyrwała mu z
rąk Connie w Central Parku:)
Miłej lektury!